Kameralna scena w ekskluzywnym klubie dla artystów czekała, przystrojona sztucznymi kwiatami lotosu i kryształami rozszczepiającymi zimne światło reflektorów na tysiące tęczowych plamek. Goście czekali, dzwoniąc niecierpliwie łyżeczkami o kieliszki... ale czy wypada popędzać gwiazdę?
Cała oprawa techniczna i muzycy czekali, wyklinając Thummaphet Chantalangsy, która jak zwykle się spóźniała.
Spóźniała się już godzinę.
Co nawet, jak na nią, było zaskakujące.
Roy Bandana, właściciel klubu, znał Thum, odkąd po raz pierwszy pojawiła się na scenie. Wiedział, że na plakatach powinien umieszczać godzinę przynajmniej o kwardans późniejszą, niż ta, na którą się z nią umawia... ale to już była przesada.
— Tango! — zawołał z drugiego końca pokoju managerkę gwiazdeczki. — Zadzwoń do niej jeszcze raz, od ciebie w końcu odbierze! Jeszcze pięć minut i odwołuję koncert! Doprawdy, jak można tak nie szanować cudzego czasu...
— Zamknij się!
Aż się wzdrygnął. To nie było w jej...
— Przepraszam, Roy. — westchnęła niemal od razu. — Po prostu...
Brzmiała na zaniepokojoną. Wręcz na skraju paniki. Tango nie reagowała tak na byle co... nie na to, że jej Ma-fae po prostu się spóźnia.
Przecisnął się pomiędzy wyposażeniem dźwiękowym, które wcześniej coraz bardziej poirytowani, a teraz też lekko zszokowani dźwiękowcy zaczynali już znosić ze sceny, i podszedł do managerki.
— Tango, czy... wiesz coś, o czym nam nie powiedziałaś? — szepnął, przycupnąwszy obok dziewczyny.
Wstała i skinęła na niego.
Poszedł za nią bez słowa.
***
Roy nie lubił podwórka na tyłach swojego klubu - było ciasne, brzydkie, pełne szczurów i śmieci. Nawet blaszane tylne drzwi rdzewiały i złaziła z nich farba. Ale to właśnie – oczywiście! – tam Tango go zabrała.
Ostrożnie zszedł po betonowych schodkach, uważając, żeby w nikłym świetle lampy tłumionym przez ćmy i komary nie nadepnąć na jakiś niedopałek albo kawałek zgniłego jedzenia.
Menagerka odetchnęła ciężko.
— Chcesz zapalić?
Nie chciał, ale widział, że ona chce.
— Dawaj.
Jedno pstryknięcie zapalniczki i jedno zaciągnięcie się dymem przez dziewczynę później uznał, że jest gotowa na pytanie.
— Więc, co się stało?
Nawet w półmroku i przez dym widział, że jej twarz zmieniła wyraz na zatroskany.
— Ma'fae przyjechała tu ze mną już półtorej godziny temu. — wyznała. — Sama ją pospieszałam, żeby tym razem się nie spóźniła. Zaparkowałyśmy dwie ulice dalej i szłyśmy tu, i nagle powiedziała, że musi coś szybko załatwić i żebym na nią nie czekała... — westchnęła. — Wiem, co zaraz powiesz. Że powinnam była z nią iść i dopilnować, żeby nie zabawiła nigdzie za długo... Ale nie mogę jej wiecznie traktować jak dziecko! Pokłóciłyśmy się o to ostatnio. Twierdzi, że jestem nadopiekuńcza i że za bardzo się wtrącam do jej życia. — oparła się zrezygnowana o ścianę, czego Roy zdecydowanie nie odważyłby się zrobić. — Nie, żeby kiedykolwiek wcześniej tak uważała... w ogóle, mam wrażenie, że zaczęła mieć przede mną jakieś sekrety.
To brzmiało... niepokojąco. Przecież dotąd było między nimi idealnie! Przez klub przewijało się wiele par, które zaczynały mieć przed sobą sekrety i jego właściciel wiedział, jak to się zwykle kończyło...
Ale przecież nie to było najbardziej niepokojące.
— Czyli godzinę temu pobiegła coś szybko załatwić i jeszcze nie wróciła. — podsumował. — Wiesz, co to mogło być? W którą stronę poszła?
Tango pokręciła głową.
— Nie mam pojęcia! — wykrzyknęła. — Nie kojarzę, żeby potrzebowała czegokolwiek... do toalety przecież mogła iść tutaj, jedzenie i woda też są. Poszła w stronę Mariah Candle street, a wiesz, ile tam jest różnych sklepów i innych takich. Teraz może być wszędzie... i to nie tylko na Mariah Candle. — głos jej zadrżał.
Roy zmarszczył brwi.
Różnych rzeczy był w życiu świadkiem, a jeszcze więcej obiło mu się o uszy.
Thum była młodą dziewczyną. Była śliczna. Była bogata. Była sławna. To już kilka powodów, dla których mogła zniknąć... w dodatku była dość naiwna. Wręcz potrafił sobie wyobrazić...
— Co się stało zaraz przed tym, jak cię opuściła? — zapytał. — Sprawdzała wiadomości, rozglądała się, może kogoś zobaczyła?
Smutne westchnięcie Tango wzmocniło jego najgorsze obawy.
— Myślałam o tym, Roy. — przyznała drżącym głosem. — I... wiesz, to faktycznie tak wyglądało. Jakby zobaczyła kogoś w tłumie. Cholernie się boję, że to może być... no, wiesz... tym bardziej, że dzwoniłam do sklepów, do których zwykle chodzi. Nie była w żadnym z nich! Ale widzieli ją. Sprzedawca z Mulliford Cafe zaraz na rogu i kwiaciarka tuż obok, jak przechodziła. Ale potem już nikt, I... Roy, ona szła z jakimś mężczyzną.
Ton jej głosu sprawił, że Roya coś zakłuło w sercu. Może w tym wypadku należałoby zacząć odchodzić od zmysłów? W końcu z jakiego powodu Thum miałaby gdzieś pójść z obcym mężczyzną i zniknąć nieoczekiwanie na taki kawał czasu? ...To znaczy potrafił sobie wyobrazić powód Thum, to mogło być coś w stylu "on powiedział, że potrzebuje pomocy" albo "chciał mi pokazać małe kotki w piwnicy"... Natomiast wolał sobie nie wyobrażać powodu, jaki kierował mężczyzną.
— Dzwoniłaś na policję? — zapytał, choć był pewien, że już to zrobiła...
Tango pokręciła głową.
— Po godzinie? — westchnęła. — Co mam im powiedzieć, że moja dorosła, w pełni samodzielna dziewczyna, spóźnia się godzinę na swój koncert, co jej się... prawie... zdarza nagminnie, więc powinni rzucić wszystko i jej szukać? Poza tym po tym, jak jej obiecałam, że nie będę się ciągle o nią zamartwiać, że zacznę jej ufać... co sobie pomyśli, jak się dowie?
Nie mógł w to uwierzyć.
— Oszalałaś!? — wykrzyknął. — Co sobie pomyśli!? To jest teraz najmniejszy problem! Pomyśl, co się mogło stać!? Co się mogło stać, poza tym, że ktoś wykorzystał jej naiwność i teraz ją gdzieś przetrzymuje, albo gorzej! Przecież nie poszła z nim na randkę, do cholery...
Urwał, kiedy zauważył minę przyjaciółki.
— Czekaj, ty... — pokręcił głową. — Nie no, bądźmy poważni, Thum!? Przecież ona nawet nie lubi facetów!
— Taa, tak mówi. — burknęła Tango, kuląc się i patrząc w ziemię. — Tylko że ostatnio... mam wrażenie, że coś ukrywa. — ręka trzymająca papierosa wykonała gest o bliżej nieokreślonym znaczeniu. — Znika gdzieś, nie chce powiedzieć, gdzie, chowa telefon... raz nawet ktoś do niej zadzwonił i wybiegła z domu, żeby odebrać! Do tego ostatnio nie dość, że śpi w innym pokoju, to jakby się boi zdejmować przy mnie ubrania! Od trzech tygodni widziałam ją nago dosłownie raz, i to tylko dlatego, że przypadkiem weszłam do pokoju kiedy się przebierała. Powiedz, na co ci to wygląda? Nawet, jeśli to nie ten facet, to przecież równie dobrze mógł być szoferem, albo posłańcem! Ma'fae cały czas obraca się wśród pięknych dam z szoferami. Może w końcu miała dość związku z własnym...
Roy otworzył usta, żeby powiedzieć coś dodającego otuchy, ale w tej sytuacji sam nie wiedział, co. Jeśli sprawy wyglądały tak, jak na to wyglądało, to mogli mieć do czynienia z, jak to lubił określać jeden z jego stałych klientów, gównem wielopoziomowym.
Mimo wszystko...
— Jeśli to prawda — odezwał się, zaciągnąwszy się kilka razy papierosem — to, czy będzie jej przykro, że jej nie ufasz, jest nadal ostatnią rzeczą, o jaką powinnaś się martwić. Zadzwoń na tę policję, do cholery, a jak nie, to ja to zrobię.
***
— Zrobimy co w naszej mocy. — zapewnił policjant po drugiej stronie słuchawki. — Proszę być dobrej myśli, za chwilę przybędą do państwa nasi funkcjonariusze. Proszę nie ruszać się z miejsca. Do widzenia.
Następnym dźwiękiem, jaki usłyszała, był sygnał rozłączenia się.
Za chwilę. Ciekawe, ile ta chwila potrwa...
— Jak długo zazwyczaj zajmuje policji dotarcie tutaj?
Roy parsknął niespecjalnie radosnym śmiechem.
— Zależy jaka sprawa. — odparł. — Ale zwykle od trzech kwadransów do godziny. Może dla gwiazdy się trochę pospieszą...
Zaciągnęła się papierosem, żeby nie wybuchnąć.
— No, tak. — prychnęła. Próbowała sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek za jej życia Policja Imperium Brytyjskiego działała lepiej. Jej ojciec twierdził, że kiedyś faktycznie przejmowali się przestępstwami, jak w kolorowych książkach z obrazkami, które czytał jej na dobranoc, ale nie potrafiła myśleć o tym inaczej, jak o rzeczywistości rodem z baśni. — Pierwsza godzina jest kluczowa w poszukiwaniach i te sprawy. — zacytowała podręcznik do bezpieczeństwa cywilnego. — Teraz to już więcej niż godzina... cholera, czemu nie zadzwoniłam wcześniej!? — gdyby walnięcie siebie samej pięścią w twarz było skuteczne, chętnie by to zrobiła. — Chrzanić zaufanie, gdybym jej ufała, nie pomyślałabym nawet, że mnie zdradza!
Jej telefon zapiszczał.
Niemal poczuła, że jej serce zaczyna bić szybciej. Może to Ma'fae!
Zogniskowała wzrok na ekranie...
Nie.
— To Thum? — Roy zajrzał jej przez ramię. W innym wypadku by się wkurzyła, ale teraz doskonale go rozumiała.
— Nie, reklama. — Mimo ogromnego rozczarowania i irytacji odruchowo kliknęła w powiadomienie. — A raczej nowe zdjęcie... to dziewczyna, która robi te papierosy — poruszyła nieznacznie ręką trzymającą wspomniany produkt. — I, jak widać, lubi strzelać sobie z nimi fotki...
Zamarła.
Powiększyła zdjęcie.
Lychee Easton tym razem postanowiła zapozować w głębokim dekolcie. I szalu, który chyba nie zakrył tego, co miał zakryć...
Szwy.
Świeże szwy.
Jak po operacji. Ma'fae też takie miała. Były pamiątką po trzech miesiącach rozpaczy i nagłym ocaleniu, które przyniosło jakimś cudem genetycznie zgodne serce do przeszczepu.
I może byłby to tylko mało znaczący zbieg okoliczności, gdyby nie to, że w jednym miejscu szwy były postawione krzywo.
Dokładnie w ten sam sposób, co u Ma'fae... od pewnego czasu.
Kiedyś wszystkie były proste. Tango była tego pewna... przecież tyle razy je widziała. Obserwowała, jak się goją... aż trzy tygodnie temu Ma'fae przestała jej się pokazywać nago. I ten jeden raz, kiedy przypadkiem zobaczyła jej piersi, tę znajomą linię między nimi... Proces gojenia jakby się cofnął. I szwy były postawione krzywo. I Ma'fae szybko odwróciła się do niej plecami, i fuknęła, że chce być teraz sama.
Tango była w zasadzie pewna, że jej się to przywidziało. Aż do teraz. Zdarzało jej się mieć przebłyski fotograficznej pamięci, i to był jeden z nich. Cztery szwy tworzące zygzak, potem dwa w pewnym odstępie układające się w daszek, jeden prosty, trzy postawione kompletnie bez sensu w poprzek i kolejny daszek, tym razem w drugą stronę.
To musiało być ze sobą powiązane. Czuła to... i czuła, że nie może czekać.
— Muszę gdzieś iść, Roy. — oznajmiła. — Czekaj tu na policję.
I zanim zdążył zaprotestować i wytłumaczyć jej, że jej działania są nierozsądne, wybiegła przez furtkę w drucianym płocie i najkrótszą możliwą drogą popędziła do samochodu.
***
Dopiero pod drzwiami odrobinę sławnej producentki ręcznie robionych papierosów dotarło do niej, jak bardzo jej plan jest pełen dziur.
Co powie pannie Easton, którą przecież tak naprawdę spotka pierwszy raz w życiu? O co powinna ją zapytać? Skąd pomysł, że układ szwów ma związek ze zniknięciem Ma'fae?
Niestety, jak zwykle, zadała sobie te pytania dopiero w połowie natarczywego zapewne wduszania przycisku dzwonka do drzwi mieszkania, w którym według informacji w internecie mieściła się domowa fabryczka papierosów blogerki. Tango sama była zaskoczona, że w trakcie jej napędzanej emocjami podróży w to miejsce nie została zatrzymana przez żadne zabezpieczenia czy chociaż domofon. Osiedle na którym mieszkała Lychee, w ogóle wyglądało jak wyjęte z czwartej kaskady, choć przecież mieściło się w obrębie trzeciej.
Zanim zdążyła się wycofać, usłyszała kroki, wyraźnie zmierzające w kierunku drzwi.
Następnie drzwi się uchyliły, i przez niezwykle wąską szparę wyjrzało jedno oko.
— Kim jesteś? — zapytała kobieta, która musiała być Lychee.
Pierwszym, co przeszło Tango przez myśl, było, że jej głos brzmi inaczej niż na filmikach... cóż, trudno, żeby nie. Teraz był niepewny i zaniepokojony.
Kim jest?
W zaistniałej sytuacji udzielenie sensownej odpowiedzi było trudne.
Imię i nazwisko nic Lychee nie powie. Powód wizyty?
Cóż, w końcu będzie musiała się do niego przyznać, więc może lepiej od razu.
Wzięła głęboki wdech.
— Szukam Thummaphet Chantalangsy.
— Niestety, nie znam nikogo takiego. — oznajmiła Lychee. — może w innej klatce schodowej... — wysnuła przypuszczenie, jednocześnie powoli i uprzejmie, ale jednak, zamykając drzwi. — Dowidze...
Ostatnia sylaba zamieniła się w nagły atak kaszlu.
Tango nawet nie zdążyła poczuć rozczarowania brakiem chęci współpracy panny Easton.
Nacisnęła klamkę z pewnością mocniej, niż to było potrzebne i z całej siły szarpnęła za drzwi. Chwilę później była już przy Lychee, która najwyraźniej nie mogła przestać kaszleć... popiołem?
Niewiele myśląc, objęła blogerkę w pasie i wykonała rękoczyn Heimlicha.
Jeszcze więcej czegoś, co naprawdę wyglądało jak popiół... a panna Easton nadal kaszlała. Tango już przygotowywała się do drugiej rundy rękoczynu, ale kaszel zaczął słabnąć, aż w końcu się uspokoił i Lychee tylko oddychała ciężko, zgięta wpół.
— Dziękuję. — Wydyszała w końcu i szybko wślizgnęła się za drzwi, które zapewne prowadziły do łazienki. Chwilę później Tango usłyszała szum wody lecącej z kranu i odgłos płukania ust.
Otaksowała wzrokiem pomieszczenie, w którym się znalazła...
Mały przedpokój. Ładny, uporządkowany, wręcz pedantyczny... był, zanim część jasnego parkietu, granatowej i białej ściany i surowej, sosnowej szafki na buty pokryła warstewka popiołu. Tango już współczuła właścicielce mieszkania mycia szafki i ściany... chociaż w tym momencie nie była to zapewne rzecz, której powinna pannie Easton współczuć najbardziej.
Lychee wyszła z łazienki. Nie wyglądała najlepiej... co prawda Tango widziała ją dotąd tylko na pozowanych i z pewnością nieco retuszowanych zdjęciach, ale przecież widać było, że to coś więcej niż brak makijażu czy korzystnego oświetlenia. Coś jak brak snu i duża ilość stresu... dopiero teraz też do Tango dotarło, że kobieta ma włosy w nieładzie i jest ubrana w piżamę. Zrobiło jej się głupio – w końcu postanowiła dobijać się do drzwi tej biednej dziewczyny w godzinach, w których nikt raczej nie spodziewa się gości... No, ale miała powody. I wygląda na to, że jednak dobrze, że się tu znalazła.
— Przepraszam za najście. — powiedziała. — Wszystko w porządku? To się... często zdarza? Może zadzwonię po karetkę? — w zasadzie już wybrała numer na telefonie.
— Nie, to nic nie da. — Lychee machnęła ręką ze smutną, wyczerpaną rezygnacją. — Pierwszy raz mi się to zdarza, ale chyba wiem, co to. Mam mechaniczne płuca i filtry się zapchały.
Palce Tango zatańczyły po ekranie.
— W takim razie do serwisanta! — zakomenderowała. — Od kogo to proteza?
Brak odpowiedzi przeciągał się tak długo, że podniosła wzrok znad ekranu i spojrzała na Lychee.
Panna Easton wyglądała, jakby nie wiedziała, co powiedzieć.
— To jest właśnie problem. — odparła w końcu. — Od nikogo... To znaczy, żadnego z konsorcjów.
Tango nie dała się tej informacji zbić z tropu. Teraz liczy się każda sekunda!
— Czyli nielegalna. — domyśliła się. — Dawaj adres, pojedziemy tam, jeśli nie będą chcieli serwisować po dobroci, to zagrożę, że na nich odniosę...
Lychee westchnęła.
— Adresu też nie znam.
Tango zmarszczyła brwi.
Twarz panny Easton wyrażała rozpaczliwe zakłopotanie.
— Wiem, że to zabrzmi nieprawdopodobnie — oznajmiła — ale ta proteza nie została mi zainstalowana dobrowolnie.
Serce Tango zaczęło bić odrobinę szybciej. Miała niejasne przeczucie, że to ma związek z Ma'fae. Choć może nie powinna okazywać entuzjazmu w tym momencie...
— To znaczy? — starała się, żeby jej głos wyrażał jak najwięcej oburzenia i jak najmniej ciekawości. Niedobrowolne zainstalowanie protezy brzmiało... nieprzyjemnie.
Wyraz twarzy Lychee zmienił się z zakłopotanego na zaskoczony.
— Wierzysz mi? Nie sądziłam...
— Proszę, powiedz. — przerwała jej Tango.
— Oczywiście, oczywiście. Widzisz, nie tak dawno musieli mi wyciąć płuca przez nowotwór, na szczęście bez przerzutów... ale zastąpili je przeszczepem. Zrzeszenie Filantropów, do którego się zwróciłam, dowiedziało się, że UniProt ma u siebie genetycznie zgodne płuca, i złożyli się na nie... jestem im dozgonnie wdzięczna, ale obawiam się, że sami żałowaliby tego, co zakupili, gdyby wiedzieli...
Tango aż wstrzymała oddech. Przeczucie zaczęło stawać się czymś bliżej pewności... serce Ma'fae też było z UniProtu. Na szczęście, jako cokolwiek sławna Pheng, jej ukochana miała środki na jego zakup... ale czemu godzien pożałowania?
Lychee odetchnęła.
— W UniProcie twierdzili, że płuca są od ofiary wypadku drogowego, ale najwyraźniej nie... wygląda na to, że pochodzą od mężczyzny o imieniu Marv, którego UniProt żywcem pociął na narządy.
Nagle wszystko wskoczyło na swoje miejsce. Te szwy. M-A-R-V. Czyli... eee... czyli co?
Poza tym, że informacja brzmiała koszmarnie. Tango była pewna, że gdyby Ma'fae dowiedziała się, skąd naprawdę pochodzi jej serce, źle by to przeżyła.
Zaraz. A co, jeśli...
Może istnieje grupa pracowników słusznie zdegustowanych działaniami firmy. Może szukają odbiorców narządów, informują o paskudnym sekrecie i proponują protezę, która, mimo wszystkich swoich wad, posiada tę zaletę, że nie pochodzi od zamordowanego człowieka. Może MARV to coś, co pozostawiają jako swój znak, jako memoriał tego biedaka. Może... zaraz. Niedobrowolnie.
— To... to straszne. — wydusiła. — I co się stało?
Lychee nabrała powietrza.
— Jakiś czas po zabiegu...
Urwała.
Ktoś dzwonił do drzwi.
— Poczekaj, sprawdzę, kto to. — poleciła dziwnie konspiracyjnym szeptem. — masz jakąś broń?
To pytanie postawiło Tango w stan najwyższej gotowości. Była managerką Ma'fae, szoferem Ma'fae i ochroniarzem Ma'fae. W związku z tym ostatnim nosiła przy sobie pistolet na pociski paraliżujące. Teraz wyszarpnęła go z kabury pod kamizelką, przeładowała i ujęła w obie dłonie, pozostawiając jednak opuszczonym.
Po czym zadała sobie pytanie, dlaczego, do cholery, Lychee Easton potrzebuje takiej obstawy do sprawdzenia, kto jest za drzwiami.
Odpowiedzi przynajmniej z grubsza domyśliła się po reakcji Lychee na to, co zobaczyła uchyliwszy drzwi, i męski głos oznajmiający "Dzień dobry".
Blogerka wydała z siebie przerażony okrzyk i próbowała zatrzasnąć drzwi.
Za późno.
Przez szczelinę w drzwiach wystrzeliło ramię człowieka za nimi i zablokowało je przed zamknięciem.
— Hej, daj spokój! — krzyknął facet. — Nie masz się czego bać!
Lychee uderzyła pięścią w jego ramię, co nie przyniosło większych efektów.
— To samo mówiłeś tydzień temu! — odkrzyknęła, biorąc się za wypychanie ręki intruza za drzwi. — Co tym razem!?
To wyglądało źle. Bardzo źle. Tango podbiegła do drzwi z pistoletem. Nie chciała trafić Lychee, ale może jak strzeli z przyłożenia w rękę...
Strzeliła. Nic się nie stało.
Dziwne...
Przestało być dziwne, kiedy spróbowała pomóc pannie Easton w siłowaniu się z ręką.
To była proteza.
I sądząc po sile, nie taka zwykła...
Cholera.
Cholera podwójnie, bo kiedy obie rzuciły się na jego jedną rękę, typ po prostu użył drugiej, żeby otworzyć drzwi na oścież.
Tango poczuła się wyjątkowo głupio.
Zobaczyła napastnika w całej jego okazałości.
Był wysoki i ubrany dziwnie elegancko. Jego twarz, o dziwo, wyrażała głównie irytację.
— Kto to jest? — było jasne, że zwraca się do Lychee.
— Właściwie to nie wiem! — wykrzyknęła, wyraźnie nadal wściekła.
Sytuacja nie była najlepsza na przedstawianie się, ale Tango i tak to zrobiła.
— Tangerine Mugwort. — powiedziała. — I proszę nie napastować tej pani, bo strzelę. — wycelowała pistolet w klatkę piersiową intruza, błagając w duchu, żeby pod spodem nie kryło się więcej protezy.
Coś zmieniło się w jego twarzy. Jakby właśnie coś sobie uświadomił.
Po czym cofnął się dwa kroki w tył, schowawszy ręce za plecami.
Czy groźba zadziałała aż tak dobrze?
— Przepraszam, nie miałem zamiaru nikogo napastować. — oznajmił. — Lychee, wiem, co czujesz, ale chodzi o twoje zdrowie. Oboje wiemy, że proteza potrzebuje czyszczenia.
— Dla ciebie panna Easton. — odburknęła Lychee, ale wyglądało na to, że przestała się bać... Tango zastanawiała się, czy to na pewno sygnał, że ona też powinna. — I... ech, co się będę oszukiwać. I tak nigdzie nie chcą mi tego naprawić. — cały zapał jakby w niej ostygł. Wyglądało na to, że się poddała. — Co to w ogóle jest!? Nawet w najbardziej podejrzanych warsztatach piątej kaskady boją się tego dotknąć, twierdzą, że to jakaś dziwna technologia, i że się nie znają... na pewno w niczym nie przypomina protez UniProta. Jeden staruszek twierdził, że najbardziej ze wszystkiego mu to...
Kolejny atak kaszlu.
Tym razem na pomoc rzucili się i Tango i tajemniczy nieznajomy, który prawdopodobnie miał dość silny związek z całą sprawą...
Tango oddała mu inicjatywę, stwierdziwszy, że w takim razie pewnie wie lepiej, co robić. Okazało się, że dwa klepnięcia w plecy wystarczyły.
— I, ten, zachęcam cię do kaszlu. — dodał mężczyzna niechętnie, jakby spełniał polecenie. — Proszę, chodź ze mną, lepiej to naprawić jak najszybciej. — wyciągnął w jej stronę dłoń odzianą w skórzaną rękawiczkę. Tango doszła do wniosku, że rękawiczka jest mniej podejrzana, niż z początku myślała – noszenie jej na protezie dłoni miało sens.
Lychee popatrzyła na niego podejrzliwie.
— Tak po prostu? Bez usypiania, woalek i taśmy klejącej? — wygłosiła to pytanie niemal sarkastycznym tonem, jednak dla Tango nadal było jasne, że nie wie o czymś bardzo podejrzanym.
Nieznajomy skinął głową.
— Tak po prostu. — potwierdził... po czym skrzywił się i przewrócił oczami. — Chyba, że chciałabyś zostać porwana na sposób Wiktoriański. — oświadczył głośno i wyraźnie, prawie, jakby chciał, żeby ktoś jeszcze go usłyszał. — Proszę, powiedz, czy byś chciała?
O dziwo, w oczach Lychee pojawił się błysk zrozumienia.
— Nie, dziękuję. — powiedziała równie głośno i wyraźnie. — W ogóle nie przepadam za byciem porywaną, wolę konwencjonalne metody transportu.
Po tych słowach przyjęła jego dłoń i...
Tango czuła się jak jedyna osoba spoza grupy znajomych. Kompletnie nie rozumiała, co się dzieje... ale wiedziała, po prostu wiedziała, że jeśli metaforycznie wskoczy na ten wagon, dowiezie ją on bliżej prawdy o Ma'fae... może też po prostu spytać.
— Chwileczkę! — Wykrzyknęła. — Szukam Thummafet Chantalangsy. Może pan wie, gdzie może być?
Miała przeczucie, oczywiście, że miała, ale i tak była zaskoczona, kiedy nieznajomy oznajmił:
— Tak, wiem. Właśnie tam jedziemy.
— Jadę z wami. — oświadczyła. — Muszę ją znaleźć jak najszybciej, publiczność na nią czeka!
Poza tym każda minuta to minuta, w której może coś jej się stać – tego już nie powiedziała na głos.
Mężczyzna nie odpowiedział od razu. Wyglądał, jakby się zastanawiał... nie, bardziej, jakby kogoś słuchał. Tango była już właściwie pewna, że ma w uchu jakąś słuchawkę, czy coś w tym rodzaju... cokolwiek zasłaniał wysoko postawiony kołnierz czarnego płaszcza.
No, tak. Jeśli facet jest z organizacji działającej wbrew interesom UniProtu, na co wyglądało, zapraszanie nieznajomych do tajnej bazy, czy co oni tam mają, wymaga zastanowienia... ale czemu to nie on zdaje sprawę, tylko słucha poleceń? Przecież ktokolwiek jest po drugiej stronie...
— Nagrywasz nas! — wykrzyknęła.
Popatrzył na nią, jakby nie wiedział, o co jej chodzi.
W końcu chyba jednak załapał.
— Technicznie rzecz biorąc, nie. Telefony komórkowe to robią niezależnie od nas, my tylko przechwytujemy sygnał. — Informacja o telefonach odbierających dźwięk była teoretycznie powszechnie znana, i wszyscy wiedzieli, że tak pozyskane dane są później wykorzystywane do tworzenia wszystkiego od przekonujących reklam do zgodnych z faktycznymi oczekiwaniami obywateli ustaw, jednak mimo wszystko Tango poczuła się dziwnie. — W każdym razie mój... współpracownik uważa, że jesteś w porządku, i możesz z nami jechać, o ile zostawisz tu telefon.
Tango nie podobało się zostawianie telefonu, no ale ze względu na podsłuchy...
— I będziesz miała zasłonięte oczy.
Okej, to już brzmiało trochę...
— I z powodu, którego nie znam, ale się domyślam — słowa były ewidentnie skierowane do tego, kto ich podsłuchiwał, i brzmiały niezadowoleniem — podróż odbędziesz w bagażniku, co nie dotyczy panny Easton.
— To absurd. — Oznajmiła Lychee, po czym zaniosła się kaszlem.
Tango westchnęła.
— No, dobra. Nie traćmy czasu. Chyba, Lychee, że chcesz się przebrać z piżamy?
***
Tyle dobrego, że nie musiała jechać w bagażniku. Tajemniczy nieznajomy najwyraźniej nie zamierzał wypełniać wszystkich poleceń swoich rozkazodawców, bo po prostu wskazał jej tylne siedzenie.
Detektyw lub specjalista od rozpracowywania grup przestępczych zapewne wysnułby z tego jakieś wnioski, ale Tango była z wykształcenia rzeźbiarką, więc nic jej to nie mówiło. Może poza tym, że facet nie był typem wypełniającym rozkazy bez serca, co przynosiło jakąś nadzieję... Z drugiej strony Ma'fae najwyraźniej była z tym, kto wydał polecenie. To zaczynało ją martwić.
Dlaczego tylko ona, a Lychee nie? Co kierowało człowiekiem po drugiej stronie... a może oni wszyscy byli w zmowie? Tango aż zadrżała na tę myśl... ale nie, przecież nie byliby w stanie przewidzieć jej reakcji.
Pozostałe polecenia zostały jednak wykonane, więc po poinformowaniu Roya, że przez chwilę nie będzie mogła odebrać, swój telefon zostawiła w mieszkaniu Lychee, podobnie jak pistolet, a na twarz dała sobie nakleić silikonową maseczkę imitującą zamknięte oczy, oczywiście niedające się otworzyć.
Zastanawiała się, gdzie w ogóle sprzedają takie rzeczy.
Mimo wszystko podobno na jej piegowatej twarzy wyglądało to dość podejrzanie, więc udawała, że śpi, z twarzą nakrytą kaszkietem, tak, jak zasugerował jej... no, właśnie. Wyglądało na to, że gość nazywa się Obiekt.
Przynajmniej tak w pewnym momencie zwróciła się do niego Lychee, zaczynając rozmowę o jej płucach. Z tego, co Tango słyszała, Obiekt nie znał się na tym za dobrze, twierdząc, że jest głównie gościem na posyłki, a o mechanicznych kończynach wie głównie z autopsji.
To, w połączeniu z dziwnym imieniem, czy też może przezwiskiem, skierowało jej wyobraźnię na zupełnie dziwaczne tory. Pamiętała z dzieciństwa baśnie o golemach, glinianych rzeźbach służących swoim panom... może jakiś wynalazca zamienił je w prawdę, zamiast magicznym imieniem posługując się cudami inżynierii i mechaniki? Może Obiekt jest tym, co futurolodzy nazywają pełnym androidem?
Dziwnie podekscytowała ją ta myśl. Żałowała, że nie zdążyła przyjrzeć się dokładniej twarzy nieznajomego i postanowiła, że zrobi to, jak tylko pozwoli jej zdjąć maseczkę.
Miała poczucie, że powinna zadać tyle pytań... Przede wszystkim czy Ma'fae jest bezpieczna. Tylko czy jeśli by nie była, członkowie tajemniczej organizacji by jej to powiedzieli? Nie włączała się więc do rozmowy, czekając na rozwój wydarzeń.
Wydarzenia natomiast nastręczały coraz więcej pytań.
Na przykład a'propos nietracenia czasu...
W pewnym momencie samochód zatrzymał się, skręciwszy pewnie na parking, po czym dało się słyszeć szczęk otwieranych drzwi od strony kierowcy.
— Zaraz wracam. — zapowiedział Obiekt. — Panno Easton, Marv chce wiedzieć, jakie są panny ulubione kwiaty... aau, przestań! — wrzasnął z jakiegoś powodu.
Tango prawie już poderwała się z siedzenia, gotowa do walki, gdyby okazało się, że to Lychee broni się przed jakimś działaniem Obiekta, albo że ktoś ich zaatakował...
— Co się stało!? — równie zmartwiony, co skonfundowany głos blogerki rozwiał jej obawy.
Obiekt westchnął.
— W tym momencie czy tak ogólnie?
***
Problemem w tamtym momencie okazał się być bardzo głośny dźwięk, który niejaki Marv postanowił odtworzyć w słuchawce w uchu Obiekta, ponoć ze zwykłej złośliwości.
Marv. Czy to tylko zbieżność imion? Na pewno, w końcu Marvin to dość popularne imię.
Problem ogólny...
— Widzisz, Lychee... ee, panno Easton, Marv od pewnego czasu próbuje mi subtelnie sugerować, że ty i ja jesteśmy dla siebie stworzeni.
Przez chwilę nic nie było słychać, a następnie Lychee parsknęła śmiechem.
— A to dlaczego?
— A, bo ja wiem? To Marv.
To najwyraźniej wyjaśniało sprawę z punktu widzenia zarówno Lychee, jak i Obiekta, bo resztę trasy przejechali w milczeniu, nie licząc okazjonalnych ataków kaszlu Lychee, jej przeprosin za potencjalne chmury popiołu i zapewnień Obiekta, że nic się nie stało, oraz jego z kolei przeprosin za zwłokę, która, jak twierdził, nie wpłynie na jej zdrowie, za to znacząco wpłynie na ilość wyrzutów, jakie zagadkowy Marv poczyni im obu. Tango, nie mając pomysłu na sensowne włączenie się w rozmowę, obracała w myślach ideę swatania dziewczyny z androidem. Białe róże znajdowały się gdzieś w samochodzie i pachniały słodko. Tango wiedziała, że są białe, bo właśnie takie okazała się najbardziej lubić Lychee. Poza herbacianymi, których nie było w kwiaciarni.
Ma'fae wolała różowe frezje.
Tango miała wrażenie, że za mało się martwi.
***
Wyszli gdzieś, gdzie było zimniej niż na trzeciej kaskadzie, gdzie mieścił się klub Roya i osiedle, na którym mieszkała Lychee.
Może są za miastem? Tango czuła jesienny zapach suchych liści i gnijących traw. O jej łydki ocierały się jakieś źdźbła, nawet zahaczyła butem o jeżynę... jej biedne lakierki. No, trudno.
Obiekt prowadził ją pod ramię i mówił, kiedy miała uważać. Miło z jego strony... chociaż jak inaczej miała pójść tam, gdzie trzeba?
Potem kazał chwilę nie ruszać się z miejsca, kiedy prowadził Lychee.
— Przenieśliście się? — zapytała blogerka. — Chyba nie jesteśmy na cmentarzu...
— Wcześniej melinowaliście się na cmentarzu? — Tango w końcu postanowiła się odezwać.
— Tak i nie. — odparł Obiekt. — Mógłbym wytłumaczyć, ale to zdradziłoby naszą lokalizację. Teraz... ehh, wiem, jak to zabrzmi, ale musicie mi się pozwolić wziąć na ręce.
Tango postanowiła się odezwać po raz kolejny.
— Po co?
—Spadek z dużej wysokości. — brzmiała odpowiedź. — Wasze ciała tego nie wytrzymają.
— A twoje już tak? — prychnęła, bo odpowiedź dziwnie ją poirytowała. — a z dołu na górę dostajesz się pewnie odrzutem rakietowym?
Westchnął.
— Trzymam drabinę na dole. Kiedy wchodzę na górę, kopię ją, żeby spadła. Dzięki temu ewentualni napastnicy mają utrudniony dostęp do naszej bazy. Właściwie mógłbym poprosić Thummaphet przez Marva, żeby tu przyszła i postawiła drabinę, ale to zajmie więcej czasu i łamania przepisów bezpieczeństwa... jestem pewien, że chodzenie po drabinie z zasłoniętymi oczami jest niedozwolone.
Tango poczuła cień ulgi. Skoro Thummaphet jest tu i widocznie pozwalają jej się samodzielnie przemieszczać... tylko czemu akurat ją? Czy nie mogliby przysłać kogoś z pozostałych, albo chociażby tego cholernego Marva?
... I czy oni wszyscy tak po prostu skaczą do tej dziury, kiedy chcą zejść do swojej kryjówki? Może... może ich ciała to wytrzymują. O ile stal i tworzywo można nazwać ciałem.
Armia robotów?
— Zaufaj mu. — odezwała się Lychee. — nie sądzę, żeby miał jakieś ukryte intencje... w tej kwestii.
Może czyniło ją to najnaiwniejszym ochroniarzem Imperium, ale ten argument ją przekonał.
Na ciąg dalszy złożyło się wyraźne odczucie bycia braną na ręce i skok w przepaść, który zakończył się zaskakująco miękkim lądowaniem, a następnie nieznacznym uniesieniem. Wyglądało na to, że Obiekt po prostu wyprostował ugięte kolana...
Co ostatecznie potwierdziło przypuszczenie, że ma nie tylko mechaniczne ręce, ale też mechaniczne nogi. Wizja doskonałego androida wydawała się coraz mniej absurdalna.
Być może nie tylko jednego...
— Możesz stanąć na podłodze. — powiedział. — Zaraz wrócę z Lychee.
Po dalszych odgłosach wywnioskowała, że podniósł z podłogi metalową drabinę, a następnie wspiął się po niej, oparłszy o cokolwiek znajdowało się na górze.
Czy jego klatka piersiowa była ciepła? Czy oddychał? Tango nie zwróciła na to uwagi...
Dalej Obiekt poprowadził je jakimiś tunelami, sądząc po echu ich kroków i charakterystycznym zapachu, który Tango z pewnością znała, ale nie mogła sobie przypomnieć, jak do tego doszło.
Miała wrażenie, że jej mózg nie jest już w stanie klasyfikować całej tej sytuacji jako potencjalnie niebezpiecznej, zagrażającej życiu jej i Ma'fae, związanej z życiem lub śmiercią Lychee Easton, czy nawet poważnej.
Jeśli Ma'fae tam nie będzie...
— Możecie odsłonić oczy. — Głos Obiekta brzmiał jak westchnięcie ulgi. — Przysięgam, że to była najkrótsza możliwa trasa, i, uwierzcie mi, wizyta w kwiaciarni też się do niej wlicza... panno Easton, ma panna wszystkie kwiaty?
— Wydaje mi się, że tak. — zabrzmiał głos Lychee. — Całkiem ładny bukiet... ten drugi też.
A więc Lychee już pozbyła się zasłony, i Tango też miała za...
— Tangooo! — usłyszała ułamek sekundy przed bardzo gwałtownym pocałunkiem w usta.
Nie musiała jej widzieć, żeby wiedzieć kto to.
— Ma'fae. — powiedziała, podczas gdy nagromadzone przez ten krótki czas przeciwstawne emocje walczyły o pierwszeństwo w jej sercu, nie pozwalając sobie nawzajem wybuchnąć.
— Super, że jesteś! — Miłość jej życia zdjęła jej maseczkę z twarzy, i po chwili, jaką zajęło jej oczom przyzwyczajenie się do światła, Tango w końcu znowu ją zobaczyła... minęło przecież najwyżej kilka godzin, a przecież miała wrażenie, jakby to były tygodnie. Ma'fae na całe szczęście wyglądała na całą, zdrową i w dobrym nastroju. Miała na sobie to samo bladoróżowe xout, w których miała dziś wystąpić, nawet artystyczny makijaż był nietknięty.
Jak dobrze. Jak dobrze, że nic jej nie jest. Jak... jak mogła!?
— Thummaphet, co to ma znaczyć? — wydusiła z siebie. — Czemu mi nic nie powiedziałaś?
Uśmiech na twarzy Ma'fae momentalnie ustąpił miejsca zatroskaniu i poczuciu winy... Tango uświadomiła sobie, że zwróciła się do niej pełnym imieniem. Dotąd zdarzyło się to tylko kilka razy, i zawsze była na nią wtedy okropnie wściekła.
— Tak strasznie cię przepraszam! — wykrzyknęła w sposób, który u każdej innej osoby brzmiałby teatralnie, ale u Ma'fae był najzupełniej szczery. — Ale nie mogłam cię narażać na niebezpieczeństwo posiadania tej wiedzy! ...Zaraz, ile wiesz? — zapytała zupełnie innym tonem.
Tango wzięła głęboki oddech.
— Wiem, że ludzie z UniProtu to świry, które pocięły jakiegoś człowieka na kawałki i sprzedały jego narządy. — zaczęła wyliczanie. — I że obecna tu Lychee Easton otrzymała przeszczep z jego płuc. Domyślam się, że z jakiegoś powodu ci ludzie mszczą się na biorcach narządów tego człowieka, wycinając im je i zastępując protezami. I że twoje serce też było od niego...
— Widzisz więc, że nie mogłam go zachować. — oznajmiła Ma'fae. — Było pozyskane w sposób niehumanitarny! Fakt, ci panowie zabrali mi je poniekąd siłą, ale chcieli dobrze i trudno się im dziwić, w zasadzie Marv odzyskał tylko swoją własność... a teraz błagam, wybacz mi, bo chcę ci dać kwiaty, a jak się na mnie gniewasz to nie ma nastroju.
...Marv.
A więc jednak.
Tango poczuła, że traci kontakt z rzeczywistością.
— A, czyli te czarnuszki damasceńskie są dla ciebie? — stwierdziła Lychee. prawdopodobnie do niej.
Czarnuszka damasceńska była absolutnie ulubionym kwiatem Tango, ale w tym momencie...
Popatrzyła na Lychee.
Popatrzyła na Obiekta.
Popatrzyła na Ma'fae.
— Czy ten Marv, o którym mówicie, to ten sam człowiek, którego UniProt pokroił?
W odpowiedzi usłyszała "Tak" Obiekta, "Na to wygląda" Lychee, "No... tak" Ma'fae i... czyjś śmiech.
Śmiech dobiegał zewsząd. Brzmiał echem w pustym pomieszczeniu ze zbrojonego betonu i nie należał do żadnego z zebranych.
— Kim jesteś i z czego się śmiejesz!? — Krzyknęła Tango w pustkę.
— Jestem Marv. — odpowiedziała pustka — I śmieję się z twojej miny. Jest bardzo głupia. Chodźcie na herbatę.
***
Tango bardziej dała się zaciągnąć w osłupieniu niż poszła do następnego pomieszczenia. Pozostali zebrani zdawali się po prostu akceptować to, co się dzieje – Obiekt i Lychee z odpowiednio dawno wypracowaną i świeżo nabytą rezygnacją, Ma'fae natomiast z tak dobrze Tango znanym entuzjazmem.
Nie zachowywałaby się tak przecież, gdyby ją skrzywdzili, prawda? Nie ma szans.
Trochę się obawiała tego, co zobaczy w pokoju... to znaczy zobaczenia w pokoju Marva, w formie, w jakiej pozostawiło go pozbawienie ważnych narządów wewnętrznych. Z drugiej strony, może zastąpił je protezami, i wygląda całkiem normalnie?
Nagle Tango przyszła do głowy jeszcze jedna możliwość.
Może wycinanie narządów nie jest jedynie aktem zemsty?
Zanim zdążyła rozważyć tę możliwość, zobaczyła go.
Pomieszczenie wyglądało jak bardzo prowizoryczna kuchnia – coś utworzonego jedynie z konieczności, i to dla jednej osoby.
Na środku pomieszczenia stał stary stolik kawowy ze sklejki, a na nim kubek na wpół wypitej herbaty.
Do stolika dostawione były dwa krzesła, jedno puste, a drugie zajęte przez mężczyznę w eleganckim fraku, popijającego z kieliszka szampana, którego butelkę trzymał na kolanach.
— Ach, w końcu jesteście! — ucieszył się tym samym dochodzącym zewsząd głosem. — Niestety, nie mamy więcej krzeseł niż jedno, Obiekt nie jest zbyt przewidujący w tej kwestii. Miło by było, gdyby był przy nim ktoś, kto wie, jak gustownie urządzić dom...
— A to, na którym pan siedzi? — Tango postanowiła skierować rozmowę na inny temat, biorąc pod uwagę, do czego zmierzała. W gruncie rzeczy współczuła sytuacji obu zainteresowanym, zwłaszcza Lychee.
Marv spojrzał pod nogi.
— Ach, to nie jest prawdziwe! — machnął ręką, co spowodowało, że krzesło zniknęło.
Tango przez chwilę osłupiała, ale potem Ma'fae pospieszyła jej z wyjaśnieniem.
— On w ogóle nie jest prawdziwy. — szepnęła jej do ucha dyskretnie, jakby wprowadzała ją w konwenanse przyjęcia, na którym Tango jest jedynym nowym gościem. — To tylko projekcja, tak naprawdę jego mózg jest podłączony do sieci komputerowej, a ciała nie ma wcale.
Lychee znów zaniosła się kaszlem.
I trwało to niepokojąco długo. Kilka róż i czarnuszek wypadło jej z rąk.
Obiekt klepnął ją dwa razy w plecy i spojrzał z wyrzutem na to, co najwyraźniej było projekcją Marva... faktycznie, kiedy Tango się przyjrzała, obraz był odrobinę przejrzysty.
— Marv, wiem, że chciałbyś się popopisywać, ale zmarnowaliśmy już wystarczająco czasu na te kwiaty. Weź się do roboty! Chodź, pójdziemy od razu do sali operacyjnej. — zwrócił się do Lychee, biorąc ją pod ramię.
Marv nie wyglądał jednak, jakby mu się spieszyło, bo zamiast iść z nimi, został na krześle i rzucił Ma'fae porozumiewawcze spojrzenie.
— Od razu widać, jest zakochany po uszy. — szepnął.
— Nie jestem! — odkrzyknął Obiekt. — I chodź tu, do cholery, bo zaraz twoje fantazje staną się bardziej nierealne niż kiedykolwiek z uwagi, że nie jestem nekrofilem!
— To najbardziej złożone zdanie, jakie ułożył kiedykolwiek! — ucieszył się Marv konspiracyjnym szeptem, który i tak było słychać we wszystkich pomieszczeniach, a następnie rzucił znudzone "Już idę" i zniknął, wcześniej jednak puszczając oczko do Ma'fae i wskazując jej nieistniejącym kciukiem drzwi, za którymi zniknęli Lychee i Obiekt.
Oczywiście, Ma'fae zaciągnęła tam Tango.
Która była pewna, że to będzie kompletna strata czasu, zarówno gości, którzy może jeszcze nie wszyscy rozeszli się do domów, jak i Roya, a może nawet policji...
Ale jeśli Obiekt musi w tym uczestniczyć, to niekoniecznie mają wyjście. Nie sądziła, żeby ci dwaj, kimkolwiek w końcu są, pozwolili im opuścić swoją kryjówkę bez nadzoru, a wyglądało na to, że poza nimi nie ma tu nikogo.
***
Marv pojawił się na ekranie.
Tym razem zamiast garnituru miał na sobie biały kitel, z którego kieszeni wystawało pozłacane pióro, i stetoskop przewieszony przez szyję.
Wątpliwości Tango dotyczące tego, w jaki sposób człowiek składający się jedynie z mózgu da radę przeprowadzić jakikolwiek zabieg, rozwiały się, kiedy zobaczyła, co wystaje z sufitu.
Monstrualna plątanina stalowych ramion zakończonych różnymi groźnie wyglądającymi przyrządami i oplatających je kabli i przewodów sprawiała wrażenie wyjętego z koszmaru stunogiego mechanicznego pająka albo potwornej wariacji na temat fotela dentystycznego... tym bardziej, że tuż pod nią znajdował się stół operacyjny, po którego bokach zwisały niepokojąco wyglądające pasy.
Tango nawet nie zamierzała się zastanawiać, jakim cudem tej dwójce, czy ilu ich tam naprawdę jest, udało się nielegalnie zorganizować takie pomieszczenie – w końcu miała do czynienia z większym cudem, jakim był fakt, że Marv w ogóle żyje.
Gdzieś tam, z boku, znajdowało się kolejne pomieszczenie, z którego właśnie wyszedł Obiekt... chyba on, bo był ubrany jak dentysta. Pewnie będzie asystował...
W każdej ręce niósł po jednym bukiecie zakupionych dziś kwiatów w zlewce laboratoryjnej wypełnionej wodą.
Podszedł do Tango.
— Zaniosłabyś to do kuchni? — poprosił. — Nie powinno tu stać podczas zabiegu... Przepraszam, ale nie mogę was teraz odwieźć, musicie poczekać, aż skończę z Lychee. I... nie zamierzacie tu stać w czasie czyszczenia, prawda? Wiem, że nie macie tu wielu opcji, ale dla Lychee to może być niekomfortowe. Będzie pod narkozą i...
— I właśnie dlatego wolę, żeby ktoś wam patrzył na ręce. — odezwała się Lychee, pojawiając się w drzwiach. Na założone w domu ubranie miała narzucony jednorazowy fartuch, a włosy schowała pod czepkiem. — Bez urazy, Obiekcie, ale obecna tutaj pani... Thummaphet, o ile rozumiem? Jest w podobnej sytuacji, co ja, i myślę, że zainterweniuje, jeśli postanowicie zrobić... coś, co by mi się nie spodobało.
— Och, to tak, jak Obiekt! — Marv postanowił się wtrącić. — Tak, jak ty, musi zmagać się z niewygodami noszenia protez zainstalowanych mu siłą przez szalonego geniusza! Któż na całym świecie zrozumie twój ból, jak nie on!?
— Z tym szalonym geniuszem... on mówi o sobie? — szepnęła Tango do Ma'fae.
Jej ukochana kiwnęła głową z takim spokojem, jakby została zapytana, czy chce kawę.
Lychee położyła się na stole operacyjnym z taką miną, jaką musiała mieć Tango, kiedy jako nastolatka rzucała się na łóżko w swoim pokoju po tysięcznym dojściu do konkluzji, że jej rodzice są głupi i się nie znają.
— Przynajmniej jedna taka osoba jest dosłownie w tym samym pomieszczeniu. — westchnęła. — Dziewczyna, która skradła ci serce, to ona, prawda? W zasadzie czemu to niby ja jestem twoim zdaniem perfekcyjna dla Obiekta, nie ona? Znacie się dłużej, bardziej was lubi...
Tango już miała zaprotestować i zacząć tłumaczyć, ale Marv zrobił to za nią.
— Jak możesz!? — zagrzmiał. — Sugerujesz, że powinienem rozbić piękny, kwitnący związek tych dwóch pań!? — kilka z ramion stalowego pająka wskazało na Tango i Ma'fae. — Zresztą, jako jej fanka, zapewne wiesz, że Pheng nie gustuje w mężczyznach!
Lychee zdezorientowana podniosła się odrobinę ze stołu i, oparta na łokciu, patrzyła przez moment na Tango i Ma'fae, jakby widziała je po raz pierwszy w życiu.
— O, kurcze, nie pokojarzyłam faktów. — powiedziała przepraszającym tonem, kiedy najwidoczniej udało jej się zebrać myśli. — Wybaczcie, miałam myśli zajęte czym innym... na przykład tym, ile życia mi zostało. — przekręciwszy się na brzuch, spojrzała na wyświetlający Marva ekran. — I nie, nie jestem fanką Pheng. Nawet nie wiedziałam, że to ona! Słucham dosłownie trzech jej piosenek, o czym mogłeś dowiedzieć się jedynie grzebiąc mi w telefonie!... och, przepraszam, to nie tak miało zabrzmieć. — znów spojrzała w stronę Ma'fae. — to nie tak, że cię nie lubię, po prostu nie interesuję się życiem autorów piosenek, których słucham. I na teledyskach wyglądasz trochę bardziej... efemerycznie.
— Och, nic się nie stało! — Ma'fae, jak to ona, odpowiedziała perlistym uśmiechem. — Biedaczka, pewnie się strasznie stresujesz... rozumiem cię. Marv, jesteś dla niej zbyt surowy. Wiem, jak bardzo leży ci na sercu szczęście Obiekta, ale pomyśl, może przypadkiem go unieszczęśliwiasz? Może jego serce... ach! — rozpromieniła się nagle tak, jak zawsze, kiedy doznawała twórczego olśnienia. — A może próbując znaleźć miłość dla Obiekta, nie dostrzegasz, że to twoje serce pała do niego uczuciem!? Pomyśl, tak bardzo chcesz, żeby twój przyjaciel był szczęśliwy, więc cóż stoi na przeszkodzie, żeby, zamiast szukać osoby, która zapewni mu to szczęście, stać się nią samemu!? Ach, przecież tyle razem przeszliście, tak sobie ufacie! Czyż może być piękniejsza para kochanków niż taka, którą połączyło wspólne cierpienie!?
Obiekt nadal stał twarzą do Tango z dwoma zlewkami kwiatów w ręce. Dół twarzy miał zasłonięty maseczką chirurgiczną, ale z samych oczu wyczytała, co o tym myśli...
Marv spiorunował Ma'fae wzrokiem.
— Obiekt jest bezwolną ofiarą moich nielegalnych, niehumanitarnych eksperymentów na ludziach! — oświadczył oburzony. — Nasz związek to nie byłaby prawdziwa miłość, tylko syndrom sztokcholmski! — pokręcił głową z widocznym smutkiem. — Ach, cóż za brak szacunku i ignorancja! — zagrzmiał. — Widzę, moje drogie, że żadna z was nie wie, iż sprawy sercowe to delikatny temat, w który nie należy się wtrącać! Ale czegóż mogłem się spodziewać po złodziejkach narządów!
Tango już wcześniej uważała zwrot "dziewczyna, która skradła ci serce" w stosunku do Ma'fae za niepokojący, ale teraz z niejaką zgrozą zrozumiała, że Marv mógł go używać... dosłownie.
— Tylko ty, moja droga Tango, jesteś zupełnie uczciwa! — ciągnął Marv, a Tango przypomniała sobie, że w zasadzie nigdy mu się nie przedstawiła. — Dziewczęta, powinnyście brać z niej przykład! Ach, mam nadzieję, że będziesz mieć na swoją dziewczynę dobry wpływ...
Tango niemal wyrwała zlewki z rąk Obiekta.
Odniosę te kwiaty do kuchni. — oświadczyła, odwracając się na pięcie.
***
W końcu, w końcu! Trzy godziny po planowanym rozpoczęciu koncertu jechała wbita w fotel tylnego siedzenia samochodu Obiekta, z Ma'fae u boku. W ręku trzymała bukiecik czarnuszek, z którego wystawała jakąś wizytówka. Nie czuła się na siłach sprawdzać, co jest na niej napisane.
Teoretycznie wszystko skończyło się dobrze. Ale czuła się, jakby... trudno powiedzieć, jak się czuła.
Dopiero w samochodzie zapytała Ma'fae o to, co się właściwie wydarzyło chwilę przed koncertem.
Podobno coś ją zakłuło w sercu, a że rano słyszała, że coś jej tam chrobocze, była zaniepokojona.
— I wtedy idziemy ulicą, i patrzę, a tu Obiekt! — tłumaczyła. — Uznałam, że nie powinnam marnować takiej okazji, no i... przepraszam, że nic nie powiedziałam, ale on porozmawiał z Marvem i Marv twierdził, że przegląd potrwa tylko piętnaście minut!
Rozwiązanie reszty zagadki stanowiło notoryczne lekceważenie przez Ma'fae czasu potrzebnego na dojazdy, przygotowania i inne drobnostki w planowaniu czegokolwiek.
Później Obiekt musiał pojechać do Lychee, bo zaczęła podejrzanie kaszleć, więc Ma'fae, oczywiście, nie miała innego wyjścia jak zostać na herbatę.
Oczywiście, że Tango jej wybaczyła. Cóż miała zrobić? Ma'fae nie byłaby sobą, gdyby była inna.
Teraz Tango słuchała, jak tłumaczy Royowi, co się stało.
— Przepraszam cię tak bardzo! Zobaczyłam znajomego na ulicy i poszłam się przywitać, a potem nagle źle się poczułam i pędziliśmy do lekarza!
— Tak, tak, z sercem.
— Nie, nic poważnego.
— Tak, w porządku. Przeproś policję w moim imieniu.
*** Do pochłoniętego snami, tym razem o trzytygodniowym spóźnieniu na ważny koncert, umysłu Tango przebił się dźwięk, który zawsze wyrywał ją ze snu.
Budziki mogła lekceważyć. Dzwonek telefonu – absolutnie nie.
Zmuszając się do otwarcia oczu, jednocześnie sięgnęła po telefon leżący, jak zawsze, pod ręką, na nocnym stoliku.
W sypialni było kompletnie ciemno, jeśli nie liczyć torturującego jej przymrużone oczy blasku ekranu.
Noc. Środek nocy. Trzecia dwadzieścia pięć! Lepiej, żeby to było coś naprawdę...
Dopiero teraz zwróciła uwagę na to, kto dzwoni.
Była zbyt zaniepokojona, żeby ze złością rzucić telefonem o podłogę.
Zamiast tego ostrożnie zsunęła z siebie rękę śpiącej Ma'fae – jej ukochanej zwykle nie był w stanie obudzić żaden alarm – po ciemku namacała stopami kapcie, wsunęła w nie nogi i, nie do końca jeszcze obudzona, powlokła się do salonu.
Na wypadek, gdyby zamierzała krzyczeć.
Dopiero opadłszy na obitą zamszem i przeładowaną poduszkami kanapę dotknęła zielonej słuchawki.
— Czy ty jesteś tym kim myślę, że jesteś? — wymamrotała wściekła. — Co robisz w moim... znaczy jakim cudem mam cię w kontaktach? I czemu o tej...
— Dzień dobry, Tangerine! — Taaak, to był TEN Marv. Znała go dopiero od kilku godzin, ale była tego pewna. — pragnę cię powitać w naszym małym łańcuszku kontaktów... albo bardziej gwiazdce, czy pomponie, wszyscy macie tylko mój numer. — dodał poważniejszym w porównaniu do poprzedniego, absurdalnie radosnego, tonem. Z którego też zaraz zrezygnował. — A ja mam wasze! Możemy się kontaktować kiedy tylko zajdzie taka potrzeba! — Było jasne, że postanowił kompletnie zlekceważyć zadane mu pytania.
No, dobra. Niech mu będzie. Tango miała wrażenie, że zaakceptowanie tego, co zaszło, może nie jest najrozsądniejszą z opcji, ale nie miała siły na nic więcej.
— I musisz mi tym mówić w środku nocy?
— Wcześniej byłem zajęty. — głos Marva zabrzmiał wyrzutem. — Wiesz, pani Tangerine prawie Chantalangsy, niektórzy muszą ciężko pracować po nocach, żeby dostać wypłatę!
Tango właśnie przekonała się, że zaskoczenie i ciekawość są niekiedy dobrym substytutem kawy.
— Ty... pracujesz? — zapytała, jednocześnie pobieżnie analizując dziesiątki kłębiących się w głowie pomysłów na wyjaśnienie tej anomalii. — Gdzie!?
— W UniProcie. Są chyba na mnie źli, dają mi niemożliwe deadline'y. Z czystej złośliwości!
Wśród dziesiątek pomysłów kłębiących się w głowie Tango z pewnością nie było tej opcji.
— Czy oni cię przypadkiem nie... — zdołała powiedzieć, zamiast zaniemówić kompletnie.
— Och, chodzi ci o to, że rozkradli moje ciało na narządy? — domyślił się od razu, co nie było specjalnie trudne. — I założyłaś, słodka Tangerine, iż to oznacza, że mnie zwolnili?
— Raczej, że uciekłeś i się ukrywasz... cokolwiek miałoby to znaczyć w twoim wypadku. — westchnęła Tango. — I czy mógłbyś...
— Och, oni nic nie zauważyli! — Marv jej przerwał. — Zachowali mój mózg, żeby nadal wykorzystywać mój geniusz do swoich niecnych celów, ale poprosiłem Obiekta, żeby podmienił go na mózg jakiegoś nieboszczyka. One wszystkie wyglądają tak samo, nawet się nie zorientowali! Zresztą, kto by zaglądał do komputerowni pełnej mózgów podpiętych do sieci bioelektronicznej...
...Pełnej mózgów?
— Marv, czyli ty... nie jesteś jedyny?
Zaczęła myśleć, co powinna zrobić z tą wiedzą. Co w ogóle da się z tym zrobić, biorąc pod uwagę... zaczęło ją to przytłaczać.
— Mogę cię zapewnić, Tangerine, że jestem jedyny w swoim rodzaju! — w głosie osobliwego protetyka znów zabrzmiała obraza. — Tamci są zupełnie inni.
Tango westchnęła. Nie miała pojęcia, co powiedzieć... albo co zrobić w tej kwestii. Może zapyta ojca?
— No dobrze... przy okazji, mógłbyś mówić mi Tango? — chwyciła się w miarę pewnej sprawy, która gryzła ją już od początku rozmowy. — Nie przepadam za Tangerine.
— Czyli nie lubisz swojego imienia? — Obraza zupełnie znikła z głosu Marva, zastąpiona... entuzjazmem? — Czemu po prostu go nie zmienisz? Mógłbym nawet pomóc! Wiesz, mam nawet pomysł na jedno całkiem ładne...
— W zasadzie planuję zmienić oficjalnie imię na Tango. — Przerwała mu, może trochę nieuprzejmie, ale...
Jakoś nie czuła się winna.
Tym bardziej, że jutro... że dziś powinna wstać o szóstej.
— Dobranoc, Marv.