Na kruszące się kamienne nagrobki powoli opadały ogniście czerwone, delikatnie złote i brązowe jak tytoń w papierosach liście, po drodze wirując w świetle latarni.
W latarniach świeciła plazma, a świat wokół posunął się już setki lat naprzód, w przyszłość, gdzie dla ludzkich szczątków zwykle znajdowano zastosowanie bardziej pragmatyczne niż zakopanie w ziemi pod pomnikiem...
Cmentarz był tylko zapomnianym okruchem przeszłości, nie zastąpionym czymś bardziej atrakcyjnym tylko ze względu na status wielowiekowego zabytku.
A jednak do potężnej bramy z czarnego, kutego żelaza właśnie podeszło dwoje ludzi.
Hipotetyczny obserwator prawdopodobnie od razu pomyślałby o nich jako o parze zakochanych, którzy wybrali się tu na spacer, chcąc w oryginalny, acz tematyczny sposób spędzić późny wieczór trzeciego dnia Halloweek.
Wskazywał na to nie tylko stopień zażyłości – mężczyzna obejmował z widoczną czułością swoją towarzyszkę – ale i ubiór tej pary: stroje wyraźnie odświętne, w najmodniejszym tego roku stylu retro – długi, czarny płaszcz, szkarłatny fular, połyskujący w świetle lamp cylinder i całą twarz zasłaniająca maska o barwie nieprzeniknionej czerni Kapoora pięknie prezentowały się obok granatowej, sięgającej kolan pelerynki z obszernym kapturem i tegoż koloru kapelusza z gęstą woalką szczelnie zasłaniającą twarz...
Tak pomyślałby hipotetyczny obserwator, ale ach, jakże by się mylił!
Jak blisko, ale jak daleko, byłby od wybawienia nieszczęsnej Lychee Easton z opresji.
Bo pelerynka, zdradziecka pelerynka, okrywała jej ramiona tylko po to, aby ukryć ręce wykręcone do tyłu i związane taśmą, a gęsta woalka kryła kolejny kawałek taśmy sklejający jej usta. Idący jej boku mężczyzna, który przywiózł ją tu autem, nie był zaś jej kochankiem, a porywaczem.
Powiedzieć, że się bała, byłoby karygodnym niedomówieniem. Ileż to słyszała opowieści o dziewczynach w jej wielu, które zniknęły bez śladu!
Jakże sobie wyrzucała, że zaledwie godzinę temu otworzyła temu zwyrodnialcowi drzwi swojej kawalerki! Podawał się za kuriera i jak kurier też był odziany, a w rękach trzymał paczkę, zawierającą, jak twierdził, przesyłkę dla niej, a tak naprawdę skrywającą narzędzia mające mu posłużyć do zrealizowania jego zbrodniczego planu.
Sam fakt otrzymania nieoczekiwanej przesyłki nie wydał jej się podejrzany – wszak jako influencerka zabawiająca tysiące swoich obserwatorów tworzeniem pod czujnym okiem kamery luksusowych papierosów o unikalnych, roślinnych aromatach i pięknym wyglądzie, otrzymywała często prezenty od swoich wielbicieli – pachnące susze, eteryczne olejki i specjalne farby do bibuły. Kurierzy dzwoniący do jej drzwi nie byli niecodziennymi gośćmi, tym bardziej, że większość paczek zbyt była ciężka, by mogły transportować je drony. Nawet maska, pod którą domniemany doręczyciel przesyłki ukrył swą twarz, nie wzbudziła w niej większych podejrzeń – kurierzy zwykli nosić elementy kostiumów w tygodniu Halloweek, a maski w kolorze nieprzeniknionej czerni stały się tego roku nad wyraz popularne...
Ach, nieszczęśliwa! Czy teraz, dla wywiezionej w to odludne miejsce, jest jeszcze skądkolwiek nadzieja na ratunek!?
Czy przeszczepione płuca, które szczęśliwym zrządzeniem losu jej przypadły gdy te, z którymi się urodziła, okazały się być trawione śmiertelnym rakiem, teraz przepadną wraz z nią!?
Żelazny uścisk, w jakim trzymał ją złoczyńca, doprawdy wydający się mieć rękę wykonaną z żelaza, a do tego obdarzoną nadludzką siłą – może w istocie ramię jego zastąpione było zakazaną dla cywili prawem protezą typu trzeciego? – tak był mocny, że wyrwanie się z niego było absolutnie niemożliwe... A gdyby tego było mało, nieznośnie gorzka tabletka, którą mężczyzna wsunął jej przemocą pod język przed zaklejeniem ust, odebrała jakby jej ciału wszelką wolę oporu, tak, że chociaż umysł jej umierał ze strachu, członki nie były zdolne do szarpania się z oprawcą, a płuca nie chciały wydać choćby cichego jęku, jedynego, na jaki pozwalała ukryta pod woalką taśma. Tylko z oczu płynęły łzy bezsilności, zwilżając od środka półprzejrzystą materię.
Brama cmentarna uchyliła się ze złowieszczym zgrzytem pod naciskiem drugiego z ramion nikczemnika. Gęsty woal szczelnie spowijający jej twarz niewiele przepuszczał światła, sprawiając, iż miejsce, gdzie dawniej składano zmarłych, jawiło się jej oczom otulone subtelną granatową poświatą, a przez to jeszcze bardziej upiorne. Zarysy ukruszonych zębem czasu kamiennych nagrobków, powykręcane wiekiem nagie gałęzie drzew i szpiczaste zębiska okalającego cmentarz płotu – to wszystko zlewało się w jeden chaos widmowy, potworny, gotów ją pożreć.
I w istocie porywacz powiódł ją przed wysoką, rodzinną sądząc po wieńczącej ją tablicy kryptę, bardziej mały domek przypominającą niż grób, i otworzył tkwiące w ścianie niewielkie, drewniane drzwi.
Jej twarz owionął zapach stęchlizny i wiekowy, trupi chłód. Zadrżała ze strachu potężniejszego niż odbierający jej siłę i wolę narkotyk.
Mężczyzna pchnął ją przed sobą w głąb strasznego, kamiennego grobowca i zatrzasnął drzwi.
W środku było ciemno, tylko przez niewielkie okienka w wieżyczce u szczytu dachu wpuszczały w to upiorne miejsce nieco przytłumionego, bladego światła lamp z zewnątrz. Ta nikła poświata padała na kamienne podwyższenie, muszące być przecież miejscem, gdzie spoczywają zmarli...
Nagle jej oprawca zdjął z jej głowy kapelusz z woalem i odłożył gdzieś, nie wiedziała gdzie... i nie znała powodu, jeśli ten nikczemnik w ogóle potrzebował powodu aby zrobić cokolwiek, choćby skrzywdzić nieznaną mu kobietę!
Przyczyna jednak szybko stała się wiadoma – ów obszerny kaptur przy płaszczu... Porywacz zarzucił jej go na głowę, naciągając głęboko na twarz i kompletnie zasłaniając oczy, pozostawiając ją w kompletnej ciemności.
I właśnie wśród tej ciemności do jej uszu dobiegł zgrzyt przesuwanego kamienia...
Zachwiała się na nogach, omal nie omdlawszy z przerażenia. Czy zamiarem tego szaleńca jest pogrzebanie jej żywcem w grobowcu!?
Naraz poczuła, że bierze ją na ręce. Z jej gardła wydobył się krzyk przestrachu, stłumiony jednak do cichego jęku przez nadal tkwiącą na ustach taśmę.
Jej oprawca nawet jednak nie drgnął, niewzruszony jej przerażeniem, i wszystko wskazywało na to, iż usiadł z nią na rękach na krawędzi katafalku, po czym obrócił się...
Kolejny krzyk uwiązł w jej przemocą zawartych ustach gdy szaleniec rzucił się z kamiennej krawędzi w głąb niewiadomej przepaści... Szczęśliwym doprawdy zrządzeniem losu przepaść owa nie mogła mieć więcej niż ośmiu stóp głębokości, mężczyzna bowiem z całą pewnością wylądował pewnie na własnych nogach w tej samej niemal chwili, w której skoczył.
— Nie panikuj, proszę. — usłyszała naraz jego głos. Głos twardy, lecz ciepły i spokojny. To właśnie ten głos, zdradziecki głos, wzbudził w niej fałszywe zaufanie, gdy wpuściła tego wilka w owczej skórze do swego mieszkania! — Może teraz na to nie wygląda, ale w gruncie rzeczy nie stanie ci się większa krzywda.
Jeśli celem nikczemnika było uspokojenie jej przez omamienie fałszywą nadzieją, to zaiste, osiągnął efekt zgoła odwrotny. Ach, jak bardzo chciała wtedy móc otworzyć usta i zapytać, co miał na myśli!
W chwilach, które nastąpiły później, a w których porywacz z Lychee w ramionach zdawał się krążyć po jakichś nieskończonych podziemnych tunelach, oszalała z lęku wyobraźnia nieszczęsnej uprowadzonej jęła podsuwać jej coraz to czarniejsze scenariusze jej niepewnej przyszłości.
W duchu liczyła, że mężczyzna odezwie się jeszcze chociaż słowem, które, choć z pewnością przebiegłe i fałszywe, przerwałoby nieznośną ciszę, w której nawet jego miarowe kroki zdawały się niknąć wśród nikłego echa właściwego plątaninom długich korytarzy. Żadne słowo jednak nie padło.
Zdawać jej się już zaczęło, że będą już tak krążyć do skończenia świata niczym w jakimś śnie koszmarnym, gdy jej oprawca naraz zatrzymał się i usłyszała coś jakby zgrzyt rozwierających się ciężkich wrót. Gdzie jednak był odźwierny? Czy były to drzwi automatyczne?
Naraz uderzył ją w nozdrza przemożny zapach chemikaliów, jakże podobny temu, jaki panował w szpitalu w którym otrzymała nowe płuca...
Wrota zawarły się za nimi gdy tylko porywacz przekroczył próg. Teraz była już pewna, że obsługuje je automat.
Krótką zaledwie chwilę później mężczyzna znów się zatrzymał i posadził ją na jakimś niewygodnym krześle. Nie zdążyła nawet ochłonąć po tej strasznej podróży, gdy usłyszała nieprzyjemny zgrzyt rozwijanej taśmy i poczuła, że ktoś, najpewniej nadal jej porywacz, krępuje jej nogi.
— Ej, a to po co? — nie znała głosu, który wypowiedział te słowa. A więc był tu ktoś jeszcze! Czy to jej wybawienie, czy kolejny oprawca!? A może tylko towarzysz niedoli, którego spotkał ten sam co ją los, jedynie wcześniej?
Niezależnie od odpowiedzi, zapragnęła bardziej jeszcze zwrócić na siebie uwagę nieznajomego, poczęła więc rozpaczliwie szarpać się w więzach.
—Jak widzisz — usłyszała po kilku zaledwie sekundach głos porywacza —tabletka przestaje działać. Chyba nie chcesz, żeby zaczęła nam tu biegać na oślep? Mówiłem, uspokój się. — zwrócił się do niej, kładąc dłoń na ramieniu. —Z szarpania się nic ci nie przyjdzie, a tak szybciej będziesz to miała za sobą... o, właśnie. —głos jego zabrzmiał aprobatą, gdy zrozumiawszy, że nieznajomy najwyraźniej tak czy inaczej stoi po stronie jej oprawcy, przestała się szarpać. —A teraz... ktoś chciałby z tobą porozmawiać.
To rzekłszy, zdjął z jej głowy przesłaniający oczy kaptur.
Widok, jaki objawił się jej oczom sprawił, że znów o mało nie krzyknęła, tym razem z zaskoczenia.
Twarzą w twarz z nią bowiem siedział, zdawało się, mężczyzna w średnim wieku. Zdawało się, gdyż mężczyzna składał się w całości z jakiegoś białego dymu, zwiewnej poświaty...
—Dzień dobry. —odezwała się osobliwa kreatura z uśmiechem zbyt przyjaznym i radosnym jak na opłakaną sytuację w jakiej Lychee się znalazła. —Albo raczej dobry wieczór... To podobno jest jakaś różnica. —uśmiechnął się jeszcze szerzej.
Usta mając nadal zaklejone taśmą nie była w stanie odpowiedzieć, wpatrywała się więc tylko w osobliwe widziadło przez dłuższą chwilę.
Widmowy mężczyzna przez moment zmarszczył czoło, jednak naraz jakby doznał olśnienia.
— Ach, byłbym zapomniał! Obiekcie, czemu jeszcze nie odkleiłeś jej taśmy z ust!? Dziwacznie nazwany mężczyzna, którym okazał się być jej porywacz, westchnął z cicha.
— Bo prosiłeś, żeby tego nie robić dopóki mi nie powiesz. —przypomniał ze słyszalnym wyrzutem.
—Ach, tak powiedziałem? —zdumiał się tamten. —Coś musiałem mieć na myśli... nieważne! —machnął mglistą ręką w geście lekceważenia. —A więc zrób to teraz!
Usta zapiekły niemiłosiernie gdy mężczyzna zwany Obiektem odrywał od nich taśmę, jednak mimo to Lychee z ulgą przyjęła zwróconą jej możliwość posługiwania się nimi.
I już, już miała z niej skorzystać, lecz widmowy człowiek ubiegł ją kolejnym pytaniem.
—A więc... nie zapomniałaś może przypadkiem, jak się nazywasz?
—N... nie... —wyjąkała, zaskoczona pytaniem tak niecodziennym. Czy może tajemnicza tabletka podana jej gdy była obezwładniana miała także pozbawić ją pamięci!? —Dlaczego mi to robicie!? Czym sobie na to zasłużyłam!? — wykrzyczała w gniewie i rozpaczy.
Nieczuły najwyraźniej na jej krzyki widmowy człowiek westchnął z wyraźnym rozczarowaniem.
—Oczywiście, zawsze to samo! —poskarżył się. —Jesteś pewien, Obiekcie, że wywoływanie u naszych gości amnezji nie pomogłoby ci w pracy?
—Nie. —porywacz uciął dyskusję krótko i stanowczo.
—Och, no dobrze! —kule białego dymu obróciły się w dymnych oczodołach. —To może się przedstawię. Jestem Marv. A ty jesteś Lychee Easton, dziękuję bardzo, chyba nie myślisz, że nie znamy imienia osoby, którą porywamy! — wykrzyknął z wyrzutem. —O właśnie, tak a'propos... —rozpoczął kolejne zdanie, tym razem tonem uprzejmej konwersacji, zanim Lychee zdążyła choćby nabrać tchu aby coś powiedzieć. — Jak się podobało porwanie? Bardzo się starałem, żeby było ciekawe, oryginalne i adekwatne do tygodnia który obchodzimy! —zdawał się wystawiać sam sobie pochlebną opinię. —Czy wiesz, że ten płaszcz i kapelusz były szyte na zamówienie?
Słowa "bardzo mi miło" o mało nie opuściły jej ust, jednak w porę przypomniała sobie, że znajduje się tu wbrew swojej woli, związana, i jak dalszy jej los jest niepewny....
—Przyznaję jednak, że użycie taśmy klejącej zepsuło cały efekt. — ciągnął zwący się Marvem kłąb mgły nie dając nawet chwili na odpowiedź... Lychee doszła do wniosku, iż równie dobrze mogłaby mieć usta nadal zaklejone taśmą i nie zmieniłoby to toku konwersacji. — To wszystko przez Obiekta, mówiłem mu, że powinien zastosować coś bardziej subtelnego, wiktoriańskiego...
—Może jeszcze miałem wynająć karetę!? —poirytował się jedyny mężczyzna z krwi i kości w pomieszczeniu. —Wiesz ile by z tym było problemów? Subtelne, wiktoriańskie metody obezwładniania ofiar, dobre sobie! Myślisz, że jakikolwiek normalnie myślący człowiek będzie się zastanawiał jak ładne jest to, czym ma związane ręce!? Wystarczy, że ubrałem się w ten idiotyczny kostium! Płaszcz, nie powiem, jest w porządku, ale cylinder!?
— Ach, cały Obiekt! — Marv z widocznym pobłażaniem pokręcił głową. — Za grosz w nim romantyzmu! Powiedz no, ale szczerze, nie przejmuj się, że mu będzie przykro... naprawdę nie wolałabyś, żeby zamiast tej pospolitej taśmy użył na ten przykład jedwabnych szarf?
W owym momencie Lychee skonfundowana już była w takim stopniu, że nie potrafiła więcej wykrzesać z siebie wściekłości czy nawet strachu... Tak więc cenny ułamek czasu, w którym mgielny szaleniec naprawdę pozwolił jej mówić, spożytkowała nieroztropnie na wykrztuszenie:
—Kim... kim ty w ogóle jesteś?
Kłębiasta twarz przybrała wyraz zadumy.— Pomyślmy... Jak nazwałabyś kogoś, kto kiedyś miał ciało, ale zostało mu ono nikczemnie odebrane?
Kolejne pytanie zamiast odpowiedzi było zbyt dużym ciężarem dla zmęczonego emocjami i niepewną sytuacją umysłu, ten więc chwycił się głęboko wrytych weń historii z dzieciństwa...
— Duchem?
— Dokładnie! — ucieszyło się widziadło. — Czy to nie wspaniałe, że dożyliśmy czasów, w których duchy z nierealnych mrzonek przerodziły się w rzeczywistość!?
I, jakby na potwierdzenie tego osobliwego triumfu ducha nad materią, Marv wykonał w powietrzu widowiskową pętlę... przynajmniej częściowo, bo w pewnym momencie zniknął, by pojawić się znowu, gdy tylko jego domyślna pozycja znalazła się w...
No właśnie.
Spojrzała na podłogę, na której, tak, jak się spodziewała, stał włączony projektor 3D.
— Jesteś hologramem. —powiedziała, czując się z tym trochę lepiej.
— No dobra, jestem. —westchnął Marv tonem dziecka któremu zepsuto zabawę. —Ale do definicji ducha i tak pasuję! I... przyznaj, przez chwilę się nabrałaś!
Nie zamierzała przyznawać mu racji.
—Ale... dlaczego? —spytała zamiast tego.
—Dlaczego jestem pozbawioną ciała ludzką świadomością uwięzioną w elektronicznych obwodach, zdolną jedynie do projekcji swojego ciała w formie hologramu? —było jasne, że określenie "hologram" mu nie wystarczało.
—Poniekąd... —przyznała. —Ale bardziej chciałabym wiedzieć, dlaczego mnie porwałeś!
Była mentalnie przygotowana, że odpowiedź na drugie pytanie może brzmieć "dla zabawy".
Duch—hologram uśmiechnął się z zadowoleniem.
— A, widzisz, akurat te dwie odpowiedzi są ze sobą zaskakująco powiązane! —zapewnił. —Widzisz, wszystko zaczęło się, kiedy straciłem pracę i uświadomiłem sobie, że nie mam pieniędzy na kawę...
— Marv! —zza pleców Lychee dobiegł karcący głos Obiekta. —Po prostu przejdź do sedna! Mam jeszcze dziś trochę do zrobienia... i ty chyba też.
Mgielne gałki oczne tym razem wręcz wypłynęły z oczodołów, zapewne w wyrazie niezadowolenia, ale zaraz powróciły na swoje miejsce.
— No dobrze! No więc przypadkiem podjąłem się niewolniczej pracy przy nikczemnych i nielegalnych eksperymentach na ludziach dla niegodziwego Konsorcjum Protetyków, ale postanowiłem uciec, i co mnie za to spotkało!?
Czekała na puentę dobrych kilka sekund zanim się zorientowała, że Marv to od niej oczekuje odpowiedzi na zadane pytanie.
— Yy... nie wiem. — odparła szczerze.
—Ach, strzeż się gniewu podłych korporacji, zwłaszcza korporacji protetyków! —zagrzmiał na to Marv. — czy zdajesz sobie sprawę, jak nadal zawodne są implanty?
Na to pytanie mogła już z całą pewnością odpowiedzieć twierdząco. W klinice fundacji dobroczynnej pozwolono jej wybrać między niedoskonałą mechaniczną protezą a cudem jakimś zgodnymi genetycznie naturalnymi płucami, przedstawiając jednocześnie wszystkie wady pierwszej możliwości... możliwym jest, że jedyną jej zaletą była cena.
— Tak, są też dwa razy tańsze. —przeczuwała, że pochwalenie się bardziej obszerną wiedzą w tym zakresie może być właśnie tym, czego bezcielesny człowiek od niej oczekuje.
— Dokładnie! — ucieszyło się widmo. — co oznacza, że za naturalne narządy do transplantacji nikczemna korporacja otrzymuje aż dwa razy więcej pieniędzy! A wiesz, dlaczego?
Przypomniały jej się straszne i pełne napięcia czasy szkolne, w których nauczyciele zwykli ją pytać właśnie: dlaczego. Plątała się wtedy w zdradliwych ścieżkach tysiąca możliwych wyjaśnień i dróg do nich prowadzących, nie pamiętając tego właściwego... Tym razem jednak doznała jakiegoś przebłysku bystrości umysłu, może dlatego, że szkołę już ukończyła, a może pod wpływem wypełniających ten wieczór dziwnych wydarzeń.
— Jest ich mało. — rzekła. — I nie można wyprodukować dodatkowych...
— Ach, widzę, że potrafisz niekiedy używać mózgu do celów, dla których został stworzony! — Marv zdawał się być wręcz zachwycony. — Przechodząc więc do meritum sprawy, niegodziwcy z Konsorcjum dostali mnie w swoje nikczemne łapy, a że ciało miałem zupełnie zdrowe... zdajesz sobie sprawę, ile wart jestem forsy, jeśli się to przeliczy na narządy?
A więc taka jest prawda... prawda doprawdy przerażająca. Bardziej może jednak przerażające było to, czego poczęła się domyślać...
— Nie... nie wiem... —wyjąkała. —Ale... tak strasznie mi przykro! To straszne!
— Ja też nie wiem. — przyznał mężczyzna w tak okrutny sposób pozbawiony swojego ciała. — Ale na pewno cholernie dużo, bo dosłownie rozebrali mnie na części! Powiem szczerze, pewien byłem, że tego nie przeżyję... widać jednak mój genialny umysł był dla nich zbyt cenny, bo zachowali mój mózg i podłączyli do sieci komputerowej, chcąc ze mnie na powrót zrobić swojego niewolnika, tym razem w bezcielesnej, cyfrowej formie! Ha, myśleli, że z komputera nie ma ucieczki! Ale ponadprzeciętny umysł zawsze znajdzie drogę! A teraz... teraz wystarczy, że odzyskam swoje ciało, kawałek po kawałku.
A więc koszmarne przypuszczenie okazało się rzeczywistością! Jej umysłem zawładnęły na raz dwie emocje: przejmujące uczucie winy, choć przecież nieuzasadnione, bo skąd, ach, skąd miała wiedzieć! oraz bardziej może jeszcze obezwładniające przerażenie...
— Ale... ja nie wiedziałam! —wykrzyknęła rozpaczliwie. —Mówili mi, że to od osoby zmarłej w wypadku! Błagam, nie rób tego! —tyle zdążyła wykrzyczeć, zanim, najwyraźniej na znak Marva, Obiekt zakrył jej usta dłonią... teraz była już pewna, że pod skórzaną rękawiczką kryje się stalowa proteza.
— Nie musiałeś jej tego mówić! —głos jej porywacza zabrzmiał wyrzutem, jednak nienaturalnie silna ręka nadal spoczywała na jej ustach, a druga, tak samo stalowo mocna, a więc też musząca być protezą, docisnęła ją, teraz na powrót szarpiącą się w więzach, do krzesła.
— Ale mogłem. —odparło widziadło. —Nieczęsto ma się przecież okazję więzić u siebie tak piękną młodą damę... —kłębiące się, pozbawione źrenic i tęczówek oczy rzuciły przerażonej Lychee w zamiarze zapewne pełne podziwu dla jej rzekomo ponadprzeciętnej urody spojrzenie. —Ostatnio aż dwa tygodnie temu, w środę! Skradła mi serce... Na szczęście już je mam z powrotem! Ty natomiast, złotko, ukradłaś mi płuca! I... ach, nie zgrywaj niewiniątka! Obiekcie, nie daj się zwieść jej urokowi! — ostrzegł tonem niezwykle dramatycznym. —Patrz tylko, co ona robiła z MOIMI płucami!
Nagle wokół Marva pojawiły się dziesiątki lewitujących w powietrzu obrazów... Jej zdjęć, zamieszczanych przez nią w mediach społecznościowych. Na większości z nich paliła własnoręcznie wykonane papierosy, kilka pokazywało, jak ocenia znane marki tytoniowych wyrobów.
— Tak, myślałaś, że się nie dowiem!? — Wyciągnął oskarżycielsko półprzejrzysty palec w jej stronę. — Oto, jak traktujesz moje biedne płuca! Obiekcie, już czas ukrócić to karygodne nieliczenie się z moim zdrowiem!
Poczuła, że mężczyzna odejmuje rękę od jej ust i już nie przyciska jej do krzesła. Czy choć on nie znajdzie dla niej w sercu odrobiny litości!?
— Mówiłeś, że nie stanie mi się krzywda! —wykrzyknęła, czując, jak łzy napływają jej do oczu.
W odpowiedzi usłyszała tylko śmiech Marva. Porywacz milczał.
— A więc uwierzyłaś na słowo nieznajomemu w masce który cię uprowadził i uwięził? —kpiło z niej widmo okrutnie. — Albo jesteś niezwykle naiwna, albo to coś więcej... —poruszył znacząco mgielnymi brwiami.
Lychee nie była jednak w nastroju na takie insynuacje.
— Powiedz coś, cokolwiek! —błagała żelaznorękiego mężczyznę.
Ten w końcu wyszedł zza jej pleców i przykucnął przed nią, tak, że ich twarze się zrównały. Maska tak czarna, ze nie było widać szczegółów twarzy którą przedstawiała, w ciągu jednego wieczora z modnego i gustownego elementu Halloweekowego kostiumu stała się dla niej upiornym obliczem złoczyńcy. Jaki wyraz twarzy, jakie emocje za sobą skrywała —tego dojrzeć nie mogła. Czy oczy te, które wyzierały przez otwory, patrzyły na nią ze współczuciem, czy z chłodną obojętnością, a może nawet z okrucieństwem? Nawet tego nie była pewna.
— Naprawdę nie masz się czego bać. —Powtórzył z niezmiennym spokojem, choć przecież musiało być to kłamstwo!
Nie wiedziała, co odpowiedzieć na to łgarstwo tak bezczelne, a zanim umysł jej zdołał ułożyć stosowną odpowiedź, było już za późno — usta jej i nos zostały szczelnie zatkane przez jej oprawcę chustką nasączoną jakąś chemiczną substancją.
— Ach, w końcu wiktoriańskie metody! — uradował się straszliwy Marv.
— W czasach wiktoriańskich nie znali tego środka. — odparł jego towarzysz zbrodni.
Próbowała powstrzymać oddech i wyrwać się ze stalowego uścisku złoczyńcy, ale w końcu była zmuszona się poddać i wraz z życiodajnym powietrzem wdychać coraz to więcej narkotycznych oparów, które powoli zaczęły odbierać jej przytomność.
Osuwając się w otchłań nieświadomości widziała jeszcze, jak ściana za widmowym szaleńcem rozwiera się, ukazując coś na kształt sali operacyjnej, lecz pełnej wystających z sufitu na robotycznych ramionach i wysięgnikach narzędzi rodem z koszmaru, w całości sprawiających wrażenie jakiejś pajęczej maszkary czekającej na swą ofiarę, widziała i czuła, jak porywacz podnosi ją z krzesła, niezdolną już się nawet szarpać, i niesie do tego upiornego pokoju, jak Marv znika, by pojawić się jako twarz na obecnym tam szklanym monitorze... jego zbyt przyjazny, zbyt radosny uśmiech był ostatnim, co zobaczyła, zanim powieki odmówiły jej posłuszeństwa i opadły na oczy.
W końcu czuła jeszcze, jak jest kładziona na stole operacyjnym i przypinana do niego pasami, a potem już nic.
***
Obudziła się we własnym łóżku, przed sobą widząc jasnopomarańczową ścianę jedynego pokoju w swojej kawalerce na przedmieściach.
Czy to, co ją spotkało, było tylko szalonym, na wpół wiktoriańskim snem? Być może poprzedniej nocy zbyt dużo naczytała się strasznych historii...
Coś jednak było nie tak.
Coś na klatce piersiowej...
Drżącymi rękami rozpięła guziki swojej koszuli nocnej, której właściwie nie powinna mieć na sobie, bo ta akurat była świeżo wyprana...
Tak. Zobaczyła szwy, takie same, jak po przeszczepie, tylko zupełnie świeże. Mogłaby przysiąc, że kilka z nich specjalnie zostało wykonanych trochę krzywo, układając się w wyraz "MARV".
Ale jak to!? Przecież nadal może oddychać...
Zdezorientowana wstała z łóżka i rozejrzała się po pokoju.
Na manekinie krawieckim, który stał w tym malutkim pomieszczeniu dla ozdoby, ktoś zawiesił tak dobrze jej znane pelerynkę i kapelusz z woalką. Za wstążką u kapelusza tkwił kawałek papieru...
Podeszła i sprawdziła, co to takiego.
Okazał się być wizytówką, wydrukowaną na tym papierze, którego używają w urzędach skarbowych.
Glauber&Sons – głosiły litery...
Zanim zdążyła przeczytać coś więcej, usłyszała hałas dobiegający z kuchni.
Wpadła do klaustrofobicznie ciasnego pomieszczenia w dwie sekundy, z większą energią, niż się po sobie spodziewała zważywszy, że najwyraźniej odebrano jej płuca.
Za miniaturowym stolikiem do kawy na składanym krześle siedział porywacz w czarnej masce. Kiedy tylko ją zobaczył, wstał.
— Miałem się tylko upewnić, że dobrze się czujesz. — powiedział. —Marv chyba cię polubił. Nie zdziw się, jeśli jeszcze się odezwie... a, właśnie. — z kieszeni płaszcza wydobył fiolkę pełną tabletek. — oprócz tych leków, które normalnie zażywasz po przeszczepie, musisz teraz zażywać jeszcze to. Uprzedzam, jest strasznie gorzkie... ale nie aż tak, jak to, co miałaś pod językiem dwa dni temu.
—Dwa dni? —zdumiała się.
—Tyle zajęło ci dojście do siebie. —wytłumaczył. —Byłaś cały czas pod znieczuleniem, więc nie pamiętasz... Pewnie jesteś głodna. W lodówce masz jedzenie, chyba takie, jak lubisz. I możesz zatrzymać ten kostium, i tak nie mamy co z nim zrobić. Jakbyś czuła się źle albo potrzebowała serwisu lub czyszczenia filtrów, a uprzedzam, podobno palaczom zdarza się to częściej... po prostu powiedz, Marv i tak cię usłyszy. Obecnie poniekąd mieszka w internecie i zdążył się już zainstalować w twoim telefonie.
Patrzyła w niego tępo, zbyt zaskoczona nową sytuacją by cokolwiek powiedzieć. Więc to z pewnością nie był sen. Więc teraz ma nawiedzony telefon i mechaniczne płuca.
—To już chyba wszystko —zakończył Obiekt i odetchnął ciężko. —Czas na mnie... ale jeszcze jedno. Czy kogoś ci nie przypominam? —zapytał i ściągnął maskę.
Jego twarz była... zwyczajna. Nawet nie jakaś nadzwyczajnie zwyczajna, jak te legendarne twarze idealnie wtapiające się w tłum... po prostu twarz. Czy kiedyś już ją widziała? Być może. Być może na ulicy albo w kawiarni, lub w sklepie. Jeśli tak, to zdążyła zapomnieć.
—Nie. —odparła.
Zwyczajna twarz posmutniała.
—Ech, no trudno... —westchnął. —W takim razie do zobaczenia.
To powiedziawszy skierował się do drzwi wyjściowych, znajdujących się naprawdę niedaleko.
Do zobaczenia?
— Nie boicie się, że zgłoszę to na policję? —zapytała jeszcze.
Odwrócił się i uśmiechnął, unosząc do góry jedną brew.
—I co im powiesz? Że porwały cię duchy i wywiozły na stary cmentarz gdzie w grobowcu ukradły ci płuca? Do zobaczenia. —powtórzył z naciskiem i wyszedł, pozostawiając zakurzoną już trochę idealnie czarną maskę na półeczce na apaszki.