Yoggotta

- Sinsemen Yoggotta – wymówił zupełnie innym, lodowaty niemal tonem. Nie wiedziałem, co to znaczy. Może to jakieś zaklęcie z nieznanej mi księgi, albo tajemny język, którego nie znam zupełnie? W tym drugim nie pomyliłem się akurat tak wiele: Yoggotty mają swoje własne słowa na opisanie pewnych zjawisk, zupełnie inne niż te znane wszystkim.

Kiedy nie odpowiedziałem uniósł brwi ku górze zaskoczony. Potem wolno się uśmiechnął, opuścił nieco głowę, zadartą do góry i odwrócił się do mnie sztywno.

- A więc to ciebie pobili na piętrze baru? Tylko ktoś, kto nie wie, kim jest pozwoliłby na coś takiego… a ty nie wiesz – mówił już zupełnie pewnie, niemalże jakby już osądził z kim ma do czynienia. Mój lordzie, czy bogowie mieli kiedykolwiek podobne problemy pomiędzy sobą? Śmiem wątpić, by oceniano się u was, jeszcze za nim towarzysz dobrze otworzy usta.

- Nie wiem, więc pomyślałem, że tak dowiem się najszybciej - odpowiedziałem. Brzmiało to tak nierozsądnie, a ja nie wiedziałem co począć. Trafiłem jednak na dość przyjaznego kompana, o ile inna Yoggotta może być dla mnie w ogóle przyjazna.

Wśród mi podobnych nie ma bowiem zwyczaju dbania o współtowarzyszy i nowych przedstawicieli gatunku. To zrozumiałe, przynajmniej ja tak sądzę: kiedy jesteś głodny, to każdy kto może zjeść twój obiad staje się wrogiem. Zbytni przyrost Yoggott sprawiłby, że wymarlibyśmy z głodu – wbrew wszystkiemu, czego można się spodziewać, wcale nie ma w tym Wszechświecie wielu smacznych posiłków. Po za tym… dążenie do doskonałości, która zapewnia podobno całkowitą sytość jest procesem zawiłym i skomplikowanym, któremu nie sposób podołać nawet, gdy nie ma żadnej konkurencji.

Mi też zdarzyło się przyjmować raz nowego konkurenta: nie przeżył tej procedury, ponieważ nie życzyłem sobie, żeby ktoś jeszcze polował na to, czego chcę.

Kiedy jednak ja przystawałem do gatunku, nie było nas aż tak dużo: owszem, jak miało się okazać znacznie więcej, niż się spodziewałem, ale znowuż znad to nie aż tak dużo.

- Ukryłeś swoje ciało? – pytanie bardziej zasadne, niż by się mgło zdawać. Skinąłem głową. Tak, ukryłem, ale nie miałem zamiaru mówić gdzie.

- Wiesz też, jak się uczymy, prawda? Pewnie już to odkryłeś. Jako Yoggotta powinieneś znać rytuały i mi odpowiadać. Nie milcz, gdy mówię – brzmiał cudownie. Pamiętam doskonale, wtedy pierwszy raz coś tknęło mnie w środku. Podobał mi się… mógłbym z nim spędzić kolejne stulecie, słuchając jego miękkiego głosu. Uśmiechnął się znowu.

- Nie znam żadnych z rytuałów, o których mówisz, ale nauczę się. To nie problem. Chciałem wiedzieć tylko, czy nie jestem sam… - nie powiedziałem nic więcej. Nie przechodziło mi przez usta, czułem, jak głos znów chce się jąkać, chociaż nie byłem już małym chłopcem, a nawet nie czułem strachu. A jednak.

- Oj, na pewno się nauczysz. Umiesz podróżować przez portale? Bo że lepisz ciało to widzę… - mówił, jakby nie było między nami żadnej bariery, ale przecież była. Gdybym trafił na kogoś innego, nie miałbym tyle szczęścia… nie chcę nawet myśleć, jak to by się potoczyło.

- Tak… lepię – odpowiedziałem niepewnie, dużo, naprawdę dużo pracy wkładając w to, żeby się nie zająknąć.

Rundig, ponieważ tak miał na imię ten chłopak, jak się później okazało, zadał mi również wiele innych pytań. Ile mam lat? Dlaczego to zrobiłem? Kim jestem, jaki mam zawód, kogo do tej pory zjadłem, kto mnie prowadził… lista tego, o co pytał nie kończyła się przez długie godziny. Nie pamiętam wszystkich pytań. Ba! Nie zapamiętałem nawet połowy, z tego, co chciał wiedzieć. Gdy skończyliśmy rozmawiać za oknem zapadał zmrok.

Powiedział mi, żebym spakował swoje księgi i to, co chce zabrać, pożegnał się z mieszkaniem. Zabierał mnie w zupełnie inne miejsce.

Może to moje tchórzostwo i spolegliwość, kłanianie mu się z każdą kolejną odpowiedzią mnie uratowało, a może, tak naprawdę, miał akurat dobry dzień… wiem, że zdarzało mu się pozbywać się konkurencji, jak wszystkim Yoggottom. Ale nie tego dnia. Może nie wydałem mu się żadnym zagrożeniem? Jeśli tak, musiał być bardzo zaskoczony, gdy doszło do naszego ostatniego spotkania.

Pamiętam, że gdy wychodziliśmy na zewnątrz padało. Pierwszy raz od wielu, naprawdę wielu lat na Leokasji padał deszcz. Mieszał się z kurzem i brudną ziemią, zsuwał się po wysuszonym drewnie i brudnych wozach handlarzy. I pachniał… mój lordzie… Ty doskonale wiesz, jak cudowny jest zapach deszczu, prawda?

Jeden z najlepszych, jakie kiedykolwiek czułem, budzący dreszcze pod skórą i przyjemne ożywienie w kącikach oczu. Zapach świeżej wody i błota wdzierający się do nozdrzy i zaciskający chłodne, wilgotne dłonie na przełyku. Cudowna rozkosz wsłuchiwania się w krople: moja wstydliwa przyjemność.

Komentarze (0)

Brak komentarzy

Bądź pierwszą osobą, która skomentuje!