Dokąd się udać, gdy jest się wygłodzoną Yoggottą? Tam gdzie można jeść, to logiczne. Ale ja już nie byłem głodny. Byłem zły i chciałem walczyć: nawet, jeśli musiałbym składać się od nowa codziennie. Wróciłem na Leokasję, tym razem bez problemu, nikt mnie nie rozpoznał, nie było też starego barmana, żeby się domyślił. Byłem tu zupełnie sam.
Kupcy na handel żywym towarem zjeżdżali co dziesięć dni, chyba, że dostali od kogoś prywatne zamówienie. Rozbijali za miastem obóz i prowadzili jarmark. Dokładnie taki, jaki widziałem później będąc na służbie u jednego z królów: pełno było przekupek z kwiatami, ulicznych sprzedawców jedzenia, handlarzy garderobą i biżuterią. I rzędy skutych, posiniaczonych ludzi na sprzedaż. Nosili kartki pod brzuchem, które opisywały cenę i małe złote obręcze na nadgarstkach, na których zapisane było, że należą do swojego pana i gdyby próbowali płacić tym złotem należy ich niezwłocznie odwieźć do właściciela.
Kiedy byłem mały matka prosiła mnie, żebym tam nigdy nie chodził. Bałem się tamtego miejsca, gdzie sprzedawano małych chłopców i dziewczynki tuż obok ubrań i ciasta na patyku. Ale nie byłem już dzieckiem i miałem do załatwienia swoje sprawy. Diabeł nigdy nie zapomina, a przynajmniej tak powiadają: a Yoggottom bliżej do diabłów i demonów, niż mieszkańcom Piekła kiedykolwiek było.
Myślałem bardzo dużo spędzając czas na tarasie karczmy w Endeni. Skoro moje ciało zależało tylko od mojej woli, to jak mogłem być tak bezsilny naprzeciwko ludzi? Czy nie jest tak, że sam decyduję, co jest moją granicą? Oczywiście przeceniałem wtedy swoje możliwości, ale byłem bliżej faktycznego stanu, niż spędzając czas na wózku.
Znalazłem i pana Meara, chociaż nie do końca tam, gdzie się spodziewałem. Ciemne moce to zagadkowa siła, która dba o swoje dzieci: nieważne czy to demony, anioły, czy może Yoggotty. Odpłaca się zawsze, gdy najmniej się tego spodziewamy, dba o równowagę. A może to był przypadek? Tak by powiedział pewnie mój lord: że roję sobie czary tam, gdzie ich nie ma.
Mój obiad stał pomiędzy najemnikami, w roli jakiegoś pomagiera, najpewniej tylko przez wzgląd na dawną pozycję oszczędzonego i niesprzedanego. Nosił taką samą złotą obręcz, jak każdy z niewolników, ale nie miał ceny. Ale skoro można nabyć duszę, to wszystko można kupić, jeśli się chce.
Sprzedano mi go taniej niż się spodziewałem. Wystarczyło kilka uśmiechów i ostatnia moja sakiewka ze złotem. Więcej go nie było, ponieważ nie szukałem przez cały ten czas sposobu, żeby je zarobić. Pana Meara zabrałem do tego samego baru, gdzie przed laty posadził mnie na wózku, do tego miejsca na korytarzu, gdzie mnie znaleziono. Usiadłem na podłodze, jemu też pozwoliłem i zapytałem:
- Pamiętasz tego chłopaka, którego tutaj pobiliście? – mówiłem cicho. Nie czułem złości, ani nawet wzgardy, nie czułem przyjemnego dreszczu, jaki się odczuwa podczas zemsty. Był tylko spokój, podobny temu, jaki rodzi się w zasiadających do stołu.
- Blondyna? Pamiętam coś… to był twój krewny? Bo jeśli tak, stary, to przyjmij moje przeprosiny. Nie bardzo wiem, za co dostał… spałem wtedy – bełkotał coś jeszcze. Nie wiem co, ponieważ go nie słuchałem. Nigdy nie miałem nawyku słuchania bzdur, kiedy nie są nikomu potrzebne.
- Podpisałeś wtedy umowę, na swoją duszę. Po to przyszedł: po spłatę długu – mówiłem spokojnie i nie bałem się reakcji. Już niczego się nie bałem.
- Co? Ten świstek? A ty, co masz z tym wspólnego? To było cholerne dwa lata temu… - to było moje pierwsze tak bolesne zetknięcie się z różnicą w czasie. Na Leokasji minęło znacznie mniej czasu, niż na Endeni: miała na to wpływ lokacja, wielkość planety, szybkość jej obracania się i dogi po orbicie. W istocie zmiany czasu są codziennością dla kupców i handlarzy: nie bez powodu wybrali Leokasję: czas na niej płynął dużo wolniej niż gdzie indziej, przez co można było stać się zaufanym i wieloletnim dostawcą towarów na niektóre planety w ciągu zaledwie jednego tygodnia. Dotarło to do mnie dość szybko by nie pokazać na twarzy zdziwienia: ostatecznie miałem wiedzę pana Felistra i Frety: i obaj doskonale zdawali sobie sprawę z tych faktów.
- Ja? – nastąpiło moje milczenie. Nie było złości, z jaką tu przybyłem, zniknęła zupełnie chęć walki, a człowiek, który osiem lat temu rozbudził mój apetyt na dobre, teraz nawet nie pachniał. Nie odpowiedziałem, czułem się zażenowany brakiem wyjaśnienia: umknęło mi ono w dążeniu do celu. Bo niby jakie ma znaczenie, co zrobił demonowi człowiek? Tak się wtedy widziałem, jako diabła, który podpisuje rozliczne pakty.
- No ty. Pytasz przecież – odpowiedział pan Mear. Nie chciałem jeść. To był chyba powód, dla którego prowadziłem tę rozmowę. Nie pachniało mi to, co kiedyś, wręcz cuchnęło. Po latach wiem dobrze, co się stało: gdy się pożre duszę taką, jak ta, którą zlepił pan Andrielach, nie sposób zadowolić się byle skrawkiem ze stołu.
- Nie. Nic. Jak cię pojmano? – nie wiem, dlaczego zdjąłem mu wtedy obręcz z ręki, zwracając mu wolność. Może przemawiał przeze mnie barman, albo i mi zaszkodził skwar Leokasji. Nie chciałem jeść, nie czułem już żadnego żalu do tego człowieka, a on widząc, co zrobiłem uśmiechnął się, uściskał mnie i uciekł. Nie odpowiedział mi, ale naprawdę nie chciałem wiedzieć.
Czy można nie zapłacić Yoggottcie? Tak, o ile ona sama na to pozwoli. Ja już nie chciałem zapłaty.
Kiedy pan Mear uciekał w mojej głowie rodziły się inne myśli.
Jestem sam. Zupełnie sam. Ale przecież diabłów na tym świecie jest wiele, więc musi być ktoś jeszcze taki, jak ja. Dokładnie taki sam, żywiący się duszami i czekający na kolejną umowę, trzymający w kieszeni gotowe cyrografy. Nie mogę być sam… nie mogę.
Jeśli jest jeszcze ktoś podobny mi muszę go znaleźć.
Jakże naiwny byłem tamtego dnia i jak nieodpowiedzialny. Gdybym wiedział choć połowę tego, co wiem dzisiaj dogoniłbym pana Meara, zjadł obiad i poszedł ugadać się z następnym człowiekiem. Ale nie byłem wtedy tym samym, kim jestem teraz i nie chciałem być jedyny. Na mojego lorda… jak bardzo nie chciałem.