[Ostrzeżenie: podjęty zostaje temat zaburzeń psychicznych i intruzywnych myśli.]
13
Polskie Pustkowia nie były zbyt przyjaznym miejscem. Na otwartych przestrzeniach czyhały zmutowane formy życia, a w miastach czaiły się gangi bandytów bezlitośnie łupiące każdego napotkanego człowieka. W niektórych niedostatecznie zniszczonych udało się zachować resztki cywilizacji. Cudem ocaleli próbowali odbudować stary świat. Czasem się to udawało, czasem nie. Niektórzy woleli pozostawać neutralni. Nie pomagali w odnowie, ale też w niej nie przeszkadzali. Dbali o swoje dobro, ale nie łupili nikogo. Woleli pozostać niezauważeni. Znajdywali jakieś dobre kryjówki i tam czekali na śmierć w tej czy innej postaci. Nie było to miejsce dla optymistów. A może powinno się powiedzieć, że tylko oni mieliby szansę tu przetrwać?
Zwykłym ludziom nigdy nie było dane przeżyć apokalipsy...
Kolejny poranek w spaczonym świecie. Mężczyzna otworzył brudne powieki i z niesmakiem zauważył, że nadal żyje.
Zmęczony wzrok. Po porannych ćwiczeniach nałożył na siebie jakieś stare szmaty, które kiedyś mogły mieć niebieski kolor. Podarte spodnie dżinsowe przylegały do niegolonych ud i łydek. Szczęśliwie udało mu się zachować buty. Nie były one pierwszej młodości, aczkolwiek stopy chroniły zacnie. Mało tego, mógł się też pochwalić czapką, goglami motocyklowymi i półmaską filtrującą, której nie zdejmował z szyi, podobnie jak obrączki. Ładna, złota, lecz dziś nic niewarta. Skrył ją pod rękawicami z obciętymi koniuszkami palców. Skóra brudna, ale w miarę tłusta, nie był palaczem. Rozejrzał się dookoła. Nic się nie zmieniło, to były te same ruiny, co zawsze. Lepsze miejsce nie mogło mu się trafić. Nie wiadomo, skąd się wziął. Nikt mu nie towarzyszył. Nie wyglądał na zadowolonego. Nic dziwnego, skoro obudziło go jakieś dziwne trzęsienie na zewnątrz. Powoli wszedł po betonowych schodach. Uważając, by nie narobić hałasu gruzem, zauważył coś, czego dawno nie widział. Samochód. Gdyby dobrze znał się na samochodach, poznałby markę. Tak czy inaczej, trudno, by wyglądał na nowy. Ktoś nim jechał, co było już w ogóle ewenementem. Od kilku dni nikogo nie widział w okolicy, która jest częścią wcale niemałego miasta. Gorzów Wielkopolski, województwo lubuskie.
Zatrzymał się. Cholera wie, co planuje, myślał mężczyzna. Nie miał żadnej broni, o dziwo nie znalazł też nic, co by się na taką nadało. Może poza zardzewiałym prętem, który połamał się, gdy próbował podważyć drzwi. Miał pięści. Trochę siły nawet miał. O ile przeciwnik nie będzie uzbrojony, to spokojnie sobie poradzi. Ale zawsze jest opcja, że kierowca nie ma złych zamiarów. Wyszedł. Ubrany w niebieską koszulę w całkiem niezłym stanie, jak na warunki, w jakich przyszło mieszkać ocalałym oraz spodnie robocze na szelkach. Głowę chronił mu kask. Taki, jakich używali budowniczy na wszelki wypadek. Świdrował wzrokiem bohatera. Nie do końca jasny był jego cel.
— Podejdź. Jestem z kolonii ocalałych... Możemy ci pomóc.
Mężczyzna nie był pewien. To zawsze może być jakaś sztuczka.
— Popatrz na moje ubrania. Przecież nie mógłbym takich znaleźć gdzieś w ruinach. Możemy zapewnić ci wyżywienie.
Nadal nie był pewny, ale zrobił krok w stronę samochodu.
— Jak się nazywasz? — zapytał kierowca, ale nie otrzymał odpowiedzi.
Uznawszy, że nie ma nic do stracenia, mieszkaniec pobliskich ruin podszedł do drugiego człowieka, stając mu naprzeciw. Był od niego wyższy, ale mniej umięśniony, również nie miał w zwyczaju się golić, a kierowca, o dziwo, miał zarost znacznie mniejszy. Różnica była też w wieku, gość w kasku wydawał się starszy o jakieś dziesięć czy może nawet piętnaście lat od niespełna dwudziestopięciolatka w łachmanach.
— Niemowa, czy co?
Niepewne kiwnięcie na odpowiedź wystarczyło, by kierowcę ogarnęło niezadowolenie. Z informacji nici, ale do innych rzeczy się nada, pomyślał. Otworzył bagażnik i podszedł do mężczyzny, który ani nie drgnął, po czym zamachnął się z całej siły i uderzył go policyjną pałką w głowę.
Obudziły go bardzo niewygodne warunki przejazdu. Z niechlujnie przygotowanymi węzłami sznura z łatwością i niezauważenie sobie poradził. Leżał na podłodze samochodu, w poprzek. Nad nim przypięta pasami była kobieta. W jego wieku, rude włosy, cera trochę zniszczona przez palenie, miejscowe przebarwienia. Rzucały się w oczy rany i siniaki, częściowo przykryte przez brudne szmaty będące niegdyś białą bluzką. Czarne paski stylowo przytrzymujące czerwoną spódnicę w kratę na kształtnych biodrach. Była bosa i nieprzytomna. Okrucieństwo, jak tak można, myślał bohater. Proste myśli, które przyszłyby na myśl każdemu posiadającemu sumienie i zachowującemu resztki człowieczeństwa. Spostrzegł, że jego rękawice zniknęły wraz z obrączką. Niewiele się zastanawiając, wstał i złapał kierowcę. Co dziwne, nikt nie siedział w siedzeniu obok. Wiele ryzykował. Auto wjechało w coś ostrego. Pękła opona. Dało się słyszeć klakson, co było efektem uderzenia głowy kierowcy. Kluczyki wyjęte ze stacyjki wbiły się w jego oko, czyniąc na jego ubraniu i siedzeniu krwawy kolaż, nieprzyjemny krzyk obudził dziewczynę z tyłu, która także zaczęła krzyczeć. Umilkli, gdy samochód uderzył w ścianę jakiegoś budynku.
Mężczyzna z łatwością zdjął rękawice i obrączkę kierowcy. Miał też drugą, ale to pewnie jego. Nie wiedzieć czemu, zachował się, jak gdyby odzyskanie obrączki było priorytetem. Sam kierowca zemdlał na skutek silnego uderzenia głową o kierownicę. Dziewczyna spadła na podłogę auta, ale poza lekkim potłuczeniem nic poważniejszego jej się nie stało.
— Zostaw mnie, kim jesteś?!
Nie mogła usłyszeć odpowiedzi. Gestem protagonista nakazał jej spokój, po kilkudziesięciu sekundach ustąpiła. Obejrzała się, w jakim jest stanie i z ulgą stwierdziła, że jedyne, co jej się stało, to te siniaki i rany.
— Jak się nazywasz...? — zapytała, ale urwała, bo zauważyła, że to bezcelowe — Dziękuję ci. Uratowałeś mnie, niewielu by tak postąpiło... Nazywam się...
Tym razem to on ją uciszył. Przyłożył palec do jej ust, a ona pomyślała, że chciał jej przekazać, że w imionach tkwi niebezpieczeństwo.
— Jak uważasz... Kiedyś i tak się dowiesz, będziesz musiał i mam nadzieję, że i ja poznam twoje.
Niemy uśmiechnął się. Oboje wyszli z samochodu i po zostawieniu ciała kierowcy gdzieś w pobliżu, zaczęli przeszukiwać bagażnik. Znaleźli parę kanistrów benzyny; prowiant, który mógłby starczyć nawet na tydzień, jeśli nie dłużej przy umiejętności oszczędzania na później; pałkę policyjną, z której oboje oberwali, a także więcej sznura i dobre, grube nożyce. Zaś przy właścicielu nóż myśliwski o ostrzu długości dwudziestu pięciu centymetrów, a zatem całkiem niezła sztuka; kilka monet o wartości może 2,40 zł, co może wskazywać na to, że handel gdzieś nadal kwitnie. Zgodnie uznali, że pałka w rękach faceta bardziej się przyda, chodzi o siłę uderzenia. Zorientował się, gdzie się znajdują. Zresztą trudno by było się nie zorientować. Nad centrum miasta górowała katedra. Ulice zapełnione mniej lub bardziej niedziałającymi samochodami i autobusami. Niesprawne światła i billboardy. Szyny i tramwaj na nich z numerem 1.
— Wejdźmy może do katedry.
*
Siedzieli. On przy organach, ona tuż obok niego. Co ciekawe, działały. Zawsze chciał to zrobić. Zagrał kilka melodii, niektóre znała, innych nie kojarzyła, jednak z każdą kolejną coraz bardziej się uśmiechała. W znalezionej ekologicznej reklamówce zachowanej we wzorowym, można powiedzieć, stanie, trzymała jedzenie i picie. Oparła się o jego ramię. Ramię, które ją uratowało. Nie przeszkadzał im ich własny, ludzki fetor. W tym świecie trudno o ładne zapachy. W tym świecie liczyło się przetrwanie.
Pocałowała go. Zakłopotał się i zaczął mylić nuty. W końcu przestał grać.
Siedzieli kilka minut w ciszy, wpatrując się w siebie.
— Myślę, że rano moglibyśmy zwiedzić katedrę. Księża na pewno zachowali tu coś ciekawego.
Przytaknął. Komunikacja stanowiła pewien problem, ale odnaleźli się na innej płaszczyźnie. Położyli się na podłodze i przytulili do siebie. Zasnęli, a noc nie była już taka zimna.
Wczesnym rankiem sprawdzili zakrystię. Trzeba przyznać, że mury kościoła nieźle uchroniły wnętrze. Korzystając z dostępnych narzędzi, rur i sedesu przyrządzili całkiem przyzwoitą toaletę. Niepokojące było to, że znajdywali wszystko, czego potrzebowali. Był zapas brudnej wody, w sam raz do spłukiwania nieczystości. Papier też się znalazł i to dość sporo. Stare gazety. Ktoś czytał „Gazetę Lubuską”, ktoś inny studiował „Fakty i mity”. Autoironia, albo szukanie haka na redakcję, jeśliby w jakimś artykule nie podali źródła. Drzwi do następnego pomieszczenia wyglądały upiornie. Smród, jaki się przez nie przebijał, mógł wskazywać na to, że niekoniecznie chcą wiedzieć, co znajduje się w środku. Niemy otworzył i natychmiast odruchowo zakrył oczy i energicznie zamknął.
— Co tam jest?! — zapytała dziewczyna.
W ramach odpowiedzi otrzymała niezbyt zrozumiałe gesty, które jednak jednoznacznie wskazywały na to, że nie jest to coś, co chciałaby zobaczyć. Szli dalej, a dziewczę znów podjęło próbę rozmowy.
— Jesteś wierzący?
Mężczyzna zaprzeczył.
— No tak... w tym świecie trudno o wiarę w kogoś, kto czuwa nad ludzkością, prawda? Ja czasem myślę, że wierzę, czuję, że ktoś mnie obserwuje. Ale też zastanawiam się, co my takiego zrobiliśmy, że spotkała nas taka kara.
Facet wzruszył brwiami. Gdyby tylko mógł podzielić się z nią swoimi myślami...
— Kiedyś czytałam artykuł o pierwszej próbie nuklearnej. Dałbyś wiarę, że ludzie z tym związani używali kremów do opalania? Trochę wydaje się to dziwne, prawd a?
Nie wiedział, jak odpowiedzieć. Nie znał języka migowego, a nawet jeśli by znał, to cudem musiałby natrafić na tłumaczkę, która też by znała.
— Jeden z nich, nazywał się Robert Oppenheimer... tak, dobrze zapamiętałam to nazwisko. Oppenheimer powiedział, że wiedzieli, że świat nie będzie już taki sam. Część ludzi się śmiała, kilkoro płakało, większość milczała. Przytoczył wtedy wers z jakiejś hinduistycznej księgi, słowa przypisywane bogu Wisznu: „Teraz stałem się śmiercią, niszczycielem światów”, po czym przyznał „Przypuszczam, że wszyscy myśleliśmy podobnie. W ten, czy inny sposób”.
Mężczyzna pogrążył się w refleksji. I dziewczyna nie mogła wiedzieć, co on myśli. Nie mógł jej tego przekazać. Ludzie są więźniami słów. Nie umieją sobie przekazać informacji w inny sposób.
— To naprawdę smutne... wiesz? To, że nie możesz mi powiedzieć, co myślisz, co czujesz... I przez cały ten czas będę musiała zgadywać?
Smutno się uśmiechnął i przyłożył rękę do jej twarzy.
— Jak myślisz, gdzie byśmy znaleźli wodę do umycia się? Myślisz, że tamta woda w łazience nadałaby się?
Wzruszył ramionami. Higiena to ratunek przed bakteriami, ale kto wie, co czai się w tych butelkach i wiadrach.
— Wolałbyś, żebyśmy zostali tutaj, czy wyruszyli?
Pokazał jej jeden palec na znak, że wybiera pierwszą opcję.
— Masz rację. Zostaniemy tu, a tylko w razie konieczności się wyniesiemy. Trudno o idealniejsze miejsce. Z drugiej strony, także trudno o bardziej zauważalne miejsce...
Przytaknął jej niechętnie. Miała rację. Ktokolwiek by tędy nie przejeżdżał, pewnie nie mógłby się oprzeć, żeby splądrować bogato wyglądającą katedrę.
Nie mógł odgonić od siebie obrazów tego, co zobaczył za tamtymi drzwiami. Nawet myśl o ciele towarzyszki niewiele pociechy mu przy tym sprawiała. Ona zaś postanowiła, że naleje wody z butelek do wanny, po czym zaprosi nowego przyjaciela. Oczyszczą ciało i umysł, zapominając na chwilę o zmartwieniach doczesnego świata. Martwego świata.
Nie wspomniała o swojej medycznej wiedzy. Potrafiłaby też opatrzyć rannego, znała się na pierwszej pomocy, lekach i reanimacji. Miała jednak nadzieję, że tej wiedzy nie będzie musiała wykorzystywać. Gdy wanna była do połowy pełna, zaprosiła go.
— Znam się trochę na masażu, także jeśli...
Uśmiechnął się. Mały uśmiech wiele jest wart w świecie pełnym zepsucia i śmierci. Ale ta łazienka wcale nie wskazywała na to, że za oknem jest postapokaliptyczne piekło.
— Do połowy pełna... a może do połowy pusta...? — snuła rozważania dziewczyna. Jak gdyby miało to jakiekolwiek znaczenie. Świat jest zniszczony, ludzie martwi, boga nie ma, podobnie jak i nadziei. Czemu ona sobie pozwala na takie rozważania? W sumie, ta właśnie kąpiel z tymi właśnie rozważaniami ma bardzo pozytywny
psychologicznie wpływ na umysły niepewne przyszłości. Mogą sobie wyobrazić, że są kilkadziesiąt lat temu i nie wiedzą, że ludzkość czeka zagłada. Że moralne wartości upadną bezpowrotnie, a nienapromieniowane jedzenie będzie najbardziej wygórowanym marzeniem. Mieli sporo s zczęścia. Bardzo.
— Czemu nie mówisz? Choroba? Wylew?
Zaprzeczył.
— Uraz? Jakaś operacja? Ktoś wyciął ci struny?
O dziwo, ponownie zaprzeczył.
— Co jeszcze może być przyczyną... Czy... — urwała. W tym momencie zdała sobie sprawę, dlaczego. Przytuliła go mocno.
Ta noc była inna niż wszystkie i została już na zawsze między nimi.
Każdego ranka robił sto pompek, ni mniej ni więcej. Nie czuł się zbyt komfortowo w tym kościele, nawet mimo zacnego towarzystwa. Nie przez naturę tego miejsca. Po prostu nie tolerował zmian. Dlatego po apokalipsie mieszkał w ruinach domu dziecka, do którego uczęszczał. Nie pamiętał, jak to się stało. Mimo problemów z pamięcią, to odkąd pamiętał, zawsze miał problemy z kontaktami z innymi ludźmi. Dlatego otwartość dziewczyny go onieśmielała. Nie był w stanie wykonać jakiegoś kroku naprzód ze swojej strony. Jeśli chodzi o mowę, z nią też miał w dzieciństwie, a nawet przez cały okres dojrzewania problemy. Gdy stał się dorosły i musiał opuścić dom, w którym się wychował, czuł strach, niepewność. Chodził na różne terapie. Poznał dziewczynę, którą przypomniała mu ta poznana niedawno. Zaopiekowała się nim, a razem z nią czynił coraz większe postępy. Żyło się pięknie. Znalazł nawet pracę, kontakty międzyludzkie coraz lepiej mu wychodziły. Idealnie, niejeden zdrowy człowiek marzyłby o tak udanym życiu.
Gdy umarła, nie powiedział już nigdy ani słowa.
Wyjątkowa noc dobiegała końca i śniła mu się przeszłość. Wyszedł z pokoju.
Dotarł do ołtarza.
— Czuję... — zaczął niepewnie — że jeszcze dziś znów będziemy razem.
Tego popołudnia dziewczyna postanowiła wyjawić mu swoje imię. Nie zakrywał jej ust. Brzmiało inaczej, niż imię jego byłej żony, więc złudne nadzieje, że jednak przeżyła, zostały zgaszone. Przytaknął i uśmiechnął się, podobnie jak i ona. To było światło, które rozświetliło postapokaliptyczne miasto.
Nic jednak nie może trwać wiecznie. Zapasy niedługo miały się kończyć, a nie byli w tym mieście sami. Poszli na wieżę widokową katedry, jak robili codziennie o szesnastej.
— Chodź tu — powiedziała — jest źle.
Spojrzał we wskazaną przez nią kierunku. Z zachodu nadjeżdżały kolejne pojazdy.
— Bandyci, na pewno przyjechali przeszukać katedrę!
Postanowili, że zbiegną na dół, zbiorą chociaż część swoich zapasów i gdzieś się schowają , może uda im się uciec nawą boczną, jeśli nie otoczą budynku. Tak też zrobili.
Źli ludzie wbiegli, profanując świątynię. Przeszukali każdą urnę, każdą tacę, tabernakulum z Komunią Świętą. Nie było mowy o ucieczce bohaterów. Trzeba szukać schronienia. Niemy wiedział. Pokój, do którego wcześniej zajrzał tylko raz i nie chciał tam powracać. Ale oni na pewno też nie będą tam chcieli wejść. Zaprowadził więc tam dziewczynę i próbując zachować zimną krew, musieli gdzieś tam się schronić. Mroczny pokój skrywał nieprzyjemne archiwum tego, co musiało się tu stać przed apokalipsą. Trupy osób dorosłych, jak i dzieci w dość zaawansowanym stadium rozkładu sugerowały, że odbyło tu się jakieś spotkanie. Gdzieniegdzie leżały instrumenty muzyczne, pośrodku wypalona świeca. Zastygli w pozach dających wyobrażenie o cierpieniu, jakie tu przeżyli. Prawdopodobnie wszelkie drogi wyjścia zostały zablokowane i po jakichś dwóch tygodniach zmarli z głodu i pragnienia.
— Teraz rozumiem, czemu nie chciałeś, żebym tu weszła... — powiedziała dziewczyna, zasłaniając ręką nos i oczy.
Szafa. Jedyne sensowne miejsce, w którym oboje się pomieszczą. Przedtem przysunęli kanapę do drzwi.
Minęło jakieś dwadzieścia minut. Usłyszeli, że ktoś zaczyna się dobijać. Drzwi u góry zostały przebite nieźle wyważonym toporem. Przez dziurę wejrzała osoba o niezbyt miłym wyglądzie. Niezadbana skóra, brak włosów na głowie, tępe spojrzenie. Już było wiadome, że tu wejdą. Przesunięcie kanapy było kwestią czasu. Wraz ze swoimi kumplami, wśród których byli nieco bardziej inteligentnie wyglądający facet z pistoletem oraz poznany już kierowca w kasku, również z pistoletem. Wszyscy byli ubrani w dżinsy i szmaty, które kiedyś były koszulkami. Niebezpiecznie blisko znaleźli się szafy i otworzyli ją.
Nie ma nadziei. Cała trójka uśmiechnęła się w groteskowy sposób. Siłą wzięli parę młodych ludzi i odebrali ich zapasy. Potraktowani paralizatorami nie byli trudni do przetransportowania do samochodu.
*
Mężczyzna po przebudzeniu spostrzegł, że jest pozbawiony ubrania, a co gorsza butów. Brakowało też rzeczy, która nie mogła wpaść w cudze ręce — obrączki. Rozejrzał się. Znajdował się w dole wykopanym w ziemi i nie był sam, obok niego była jego wybranka, w takim samym stanie, co on. Oboje byli ciężko pobici i pozbawieni całego dobytku, mieli tylko siebie. Nie mógł jej dobudzić. Przynajmniej jej nie stracił...
Pojawiła się drabina.
— Właźcie na górę. — usłyszał.
Wziął więc ją na ręce i wykonał polecenie, co innego miał zrobić? Brutalnie kopnięty w plecy, upuścił j ą i jęknął z bólu.
— Bierz ją i idziemy do Szefa. — to był Kierowca z zabandażowanym okiem. Miał założone dwie obrączki.
Niemy próbował mu ją odebrać, ale bezsilnie, tylko zarobił kilka kolejnych uderzeń z pałki. Musiał więc w końcu ulec i z braku sił wlekąc dziewczynę, szedł za kierowcą. Poznał ten teren, to były Gorzowskie Pustkowia, teren za Placem Słonecznym. Wygląda na to, że bandyci urządzili tu domy dla niewolników. Dziur było więcej.
Niewolnicy robili dla nich wszystko. Zadziwiająca była ich ilość. Musiało ich tu być co najmniej kilkudziesięciu. Na nic zdałby się jednak bunt wobec uzbrojenia bandytów. Bohaterowie prowadzeni przez Kierowcę weszli do kilkupiętrowego budynku. Mieli jeszcze do pokonania kilkadziesiąt schodów, zanim dojdą do pokoju herszta. Dziewczyna jeszcze się nie obudziła, a jej wybranek z wyczerpania opadł na podłogę już po wejściu do mieszkania. Kilka kopnięć i znalazł w sobie siłę, by iść dalej. — Szefie! To ta dwójka! — zawołał kierowca — Facet miał złotą obrączkę, może to cię zainteresować.
— Dawaj to tu.
Władczy ton pasował do potężnie zbudowanego mężczyzny o równie ciemnych, brązowych włosach i niebieskich oczach, który, oprócz siły i pokaźnego arsenału obok, miał też rozum i plan, co zrobić. Przed sobą miał działający komputer. Na biurku leżał też czerwony beret i kubek z długopisami. Gdy otrzymał obrączkę, przeczytał, co jest na niej napisane. Spojrzał na umęczonego mężczyznę.
— Jakie jest hasło?
Milczał. Nie po to milczał pół życia, by teraz być męczonym dla jakiegoś hasła. Tak, wiedział, o co chodzi. Dziewczyna obudziła się i słysząc próby herszta wydostania informacji ze swojego ukochanego, powiedziała niepewnie:
— On... jest niemy...
Jemu ulżyło, ale nie szefowi.
— Ty coś wiesz na ten temat?
— Nie, poznałam go niedawno. Jedyne, czego się dowiedziałam, to to, że nie mówi.
Cisza zapanowała na chwilę. Miał już login... hasło to kwestia czasu.
— Błędem było zapisywanie tego na czymś tak cennym, jak obrączka. Mimo że dziś nie przedstawia ona żadnej wartości, nadal błyszczy się i jest łakomym kąskiem dla takich chciwych sukinsynów jak moi podopieczni. Gdybyś tego nie wygrawerował, sekret Upadłych przepadłby wraz z twoją mową.
— O czym on mówi? — zastanawiała się głośno dziewczyna. Zakrywała się nerwowo po zauważeniu, że jest naga. Kierowca zaczął ją kopać, na co zareagował jej ukochany, oberwał jednak z kolby pistoletu na tyle mocno, że z ust poleciała mu krew.
— Po apokalipsie mało kto zastanawia się nad taką rzeczą, jaką jest internet. Jednak istnieje jedno forum, na którym można prześledzić przebieg końca świata, a także tego, co było potem i co jest. Lokalizacje przetrwałych bunkrów i schronów, gdzie nie brakuje pożywienia, ale gdyby wszyscy ocaleli się tak zebrali w jakimś, to szybko by zabrakło. Stąd do forum dostęp mają tylko zarejestrowani użytkownicy, którym ufał admin.
— Skąd to wiesz?
— Miałem tu jednego, próbował zawiadomić kolegów o tym, że został złapany. Korzystając z nieuwagi strażników, popełnił samobójstwo. Udało mi się jednak wydusić z nieg o prawie wszystko, oprócz jego loginu i hasła.
— Skąd wiesz, że to, co jest na obrączce, to login? — zapytała, po czym przypomniała sobie, że sama doszła do takiego wniosku, gdy to zobaczyła. Zresztą, nie musiała dochodzić do takiego wniosku, ona to wiedziała.
— Fallen33. Użytkownik, jak do tej pory z najwyższym numerkiem, więc pewnie najnowszy. Nieważne, czy to on się zarejestrował, czy jego ojciec, czy dziadek, skoro to miał, musi znać hasło, bo nie grawerowałby sobie loginu na obrączce ślubnej...
Obrączka ślubna...
Mężczyzna dostał tym razem tak mocno, że stracił przytomność. Jeszcze gdy obraz mu się ściemniał, dojrzał, że szef nie jest zadowolony z sadyzmu podopiecznego, sam więc go uderzył i kazał wyjść. Chociaż tyle dobrego...
— Jeśli zginiemy, ta informacja może się komuś przydać. Raczej niewielu ludzi wie o tym forum, ale jeśli ktoś znajdzie te obrączki, połączy fakty i być może uratuje mu to życie.
Wspomnienie. Rozmawiał z żoną. Schronienie zapewniał im Grave, co oczywiście nie było jego prawdziwym imieniem. Często wspominał o tym, że w nich tkwi niebezpieczeństwo, posługiwał się więc swoim nickiem z forum. Miał w swoim domu narzędzia, których użył, by zamieścić login na obrączce męża, a hasło u żony.
— Myśleliście, co się stanie, jeśli ta informacja wpadnie w niepowołane ręce? — zapytała.
— Nikt spoza schronów nie ma prawa się o tym dowiedzieć, chyba, że ktoś od nas to powie. Znacie zasady. Gdyby były dostępne dla wszystkich, trudno byłoby zadbać o każdego — wyznał Grave — Poza tym, u nas mamy niewiele, a nie chcielibyśmy, żeby Gorzów upadł, prawda?
— Racja, racja... Jednak razi mnie fakt, że schron został zbudowany raczej dla tych co bardziej wpływowych. Na zachodzie jest kilka rządowych schronów...
— Cieszcie się, że uzyskaliście chociaż do niego dostęp. Mieliście naprawdę niewyobrażalne szczęście. Zwykłym ludziom nigdy nie było dane przeżyć apokalipsy.
Zwykłym ludziom nigdy nie było dane przeżyć apokalipsy...
Mężczyzna się obudził. Był już ubrany, a nad nim czuwała dziewczyna, również ubrana. Teraz przypominali resztę bandytów. Dżinsowe spodnie i podarte koszulki. Szef musiał uznać, że warto okazać im trochę szacunku. Inaczej przecież nie zdobędzie hasła. Poszli razem do niego i kontynuował, co ma do powiedzenia.
— Cieszę się, że już jesteś przytomny. Przepraszam za tamtego idiotę. Mamy tu sporo takich sadystów, co jest powodem tego, że chcę się dostać do schronu bez nich. Zdaję sobie sprawę, że oznaczałoby to kompletną katastrofę i dla nich i dla nas, bo my też długo byśmy tak nie pożyli. Dlatego wpiszesz teraz to hasło, zapowiemy się i wpuszczą naszą trójkę.
— A co z twoimi ludźmi? — zapytała dziewczyna w imieniu dwójki.
— Sami sobie doskonale poradzą, taki tryb życia zdaje się im pasować. Kiedy już jednak wszyscy wymrą, będzie można razem z mieszkańcami schronu spróbować osiedlić się na terenie miasta.
— A promieniowanie?
— Nie jest takie duże jak się wydaje, nieznacznie większe od tego, które każdego dnia docierało do ludzi przed apokalipsą. Czasem nawet wydaje mi się, że mniejsze, bo z sieci telefonicznych czy telewizyjnych nikt już nie korzysta. Pozostał tylko ten internet dostępny dla nielicznych.
Pokazał im generator prądu, który jakiś czas wytrzyma i podłączonego do niego czarnego laptopa na którego ekranie było widać okienko.
Login, hasło.
Dwie rzeczy, które mogą zaważyć na dalszym losie zarówno tej trójki, jak i bandytów czy mieszkańców schronu.
Mężczyzna wahał się. Nie wiedział, czy można zaufać komuś, kto dowodzi całymi legionami bandytów. Ostatecznie uznał, że raczej nic gorszego spotkać ich nie może i nie chce się przejmować tymi wszystkimi ludźmi. Login był już wpisany. Naciskał kolejne klawisze na hasło. Dwa klawisze. „1” i „3”.
„13”.
To było nie do wiary. Takie proste hasło?
I faktycznie, podziałało. Oczom obecnych ukazało się forum. Minimalistyczny design, któremu czarne tło dodawało atmosfery tajemniczości i grozy.
Zaczęli wspólnie czytać tytuły działów.
— Nowiny, Schrony, Pomoc, Zagrożenia, Archiwa.
— Chyba powinniśmy sprawdzić Schrony i Pomoc.
— Przejdźmy do Schronów...
Schron Numer 1 — Warszawa
Schron Numer 2 — Gdańsk
Schron Numer 3 — Lublin
Schron Numer 4 — Kielce
Schron Numer 5 — Kraków
Schron Numer 6 — Tatry
Schron Numer 7 — Śląsk
Schron Numer 8 — Wrocław
Schron Numer 9 — Sudety, góra Wolarz
Schron Numer 10 — Łódź
Schron Numer 11 — Poznań
Schron Numer 12 — Toruń
Szef mijał tematy z nazwami kolejnych miast, ale nie było tam Gorzowa. — To są schrony rządowe. Cholera, w takim razie ten gorzowski faktycznie jest prywatny. Wystarczy, że znajdę odpowiedni dział... Schrony prywatne... Jest.
— Wchodź.
W temacie było kilka wypowiedzi, z których wywnioskować można było, że w schronie sytuacja jest stabilna, a zatem starczyłoby miejsca dla nadprogramowych kilku osób. Zaczął więc pisać.
„W najbliższym czasie dotrą trzy osoby, które potrzebują schronienia. Na zewnątrz jest niebezpiecznie. Bandyci zajęli miasto.” — To powinno wystarczyć.
Zapadła ciemność. Oczekiwali na odpowiedź.
— Dlaczego zostałeś przywódcą bandytów? — zapytała dziewczyna.
— Wykorzystując moją charyzmę, udało mi się ich podporządkować. Tacy jak oni potrzebują kogoś wyżej, kto będzie stał z batem i pomimo ogromnej swobody, jaką otrzymują, będzie jakoś to uporządkowywał.
— Czy dokonywałeś razem z nimi rozbojów?
— Cóż, to nieuniknione, by zdobyć u nich szacunek. Było kilka najazdów, których żałuję, podobnie, jak tego na katedrę. Co jak co, ale jednak takiemu miejscu należy się szacunek.
— Wierzysz w boga?
— Nie trzeba wierzyć, by wiedzieć, że miejsca kultu nie wolno profanować. Nawet mimo tego, że chrześcijanie wyplenili piękne pogańskie tradycje z kraju Polan, że niszczyli ich miejsca kultu, że kapliczki poświęcone bóstwom zamienili na te poświęcone świętym ich Kościoła. To przeszłość, to byli inni ludzie. Czy uważasz inaczej?
— Myślę, że się z tym zgodzę.
Niemy nie mógł znieść tego widoku. Sposób, w jaki dogadywała się jego ukochana z hersztem bandytów irytował go. Trudno powiedzieć, czy to ona, czy on, owinął sobie druga osobę wokół palca. Rozmowa trwała dobre kilka godzin i dziewczyna zdążyła wypytać o wiele rzeczy, w tym tych osobistych. Opowiadając o swoich przeżyciach, nieważne, czy prawdziwych, wzbudzała jego zaufanie. Była kolej Niemego na odświeżanie strony. Jest odpowiedź. Zawołał ich gestem do komputera.
„Godzina 13:00. W schronie pod Placem Grunwaldzkim są wolne miejsca. Musicie być na czas, po pięciu minutach bezwzględnie zamykamy, szczególnie biorąc pod uwagę niebezpieczeństwa na zewnątrz. Powodzenia, przybądź cały, zdrowy i z towarzyszami, 33.”
— Musimy wszystko zaplanować tak, żeby o pierwszej już tam być i żeby bandyci nie szli z nami.
— Pójdę przygotować broń. Rano koło ósmej wyjdziemy — oznajmił Szef.
Nikt im nie przeszkadzał w nocy. W niemowie wzrastało uczucie gniewu. Nie może pozwolić, żeby Szef bandytów wszedł do schronu z nimi. Jeśli faktycznie uda się tam dotrzeć tylko we trójkę, będzie musiał go zabić.
Każdy otrzymał AK-47 i sześć magazynków amunicji do niego.
— Mam nadzieję, że znacie się na strzelaniu?
Niemy przytaknął, ale dziewczyna zaprzeczyła:
— Mało miałam kontaktów z bronią, jak już to jakieś wiatrówki czy coś. Zabraliście mi nóż myśliwski, myślę, że z taką bronią będzie mi wygodniej.
— To dam ci jeszcze Berettę, musisz mieć coś w razie konieczności walki dystansowej, a większość bandytów w tamtym regionie jest uzbrojona w pistolety i kije, kilku może ma jakiś karabin. Ale powinno się obejść bez strzelania.
— W porządku.
Gdy para chciała już się kłaść na podłodze, Szef zaproponował im łóżko. Był aż nadto miły. Niemożliwe, żeby miał czyste zamiary, myślał Niemy. Będzie trzeba się go pozbyć. Czarne myśli krążyły mu po głowie i nie mógł się oprzeć wrażeniu, że to Szef chce wykończyć jego i jego ukochaną, po czym przejmie schron i będzie miał przyzwoitą i bezpieczną siedzibę dla siebie i swojego tłumu świń.
Czy taka była prawda?
Oczywiście w schronach jest znacznie więcej osób — oznajmił Szef , przerywając rozważania mężczyzny — jednak tak zwana Rada Upadłych, czyli admini forum ocalałych, to hermetyczna grupa, do której mieli dostęp tylko nieliczni, najbardziej zaufani i najbardziej wpływowi. To, że twój chłopiec zna hasło, może oznaczać, że sam jest Upadłym, albo ktoś z jego najbliższego otoczenia był.
— Skąd wyszła taka inicjatywa?
— Ktoś wysoko postawiony i inteligentny, to powinno wystarczyć, prawda? Mówi się nawet o samym prezydencie z tamtych czasów. Inni mówią o jakimś bogatym Arabie, który przyjechał do Ziemi Lubuskiej.
— A dlaczego akurat Upadli? Niespecjalnie pasuje do charakteru grupy, nie uważasz?
— Może i masz rację. Ale mówi się o nich różne rzeczy.
O dziwo, nie pytał jej o imię. Ani ona jego. Nie chcieli ich sobie zdradzać.
*
Wkrótce nadszedł poranek. Czas wyruszać. Niemy już robił pompki. Jego przyzwyczajenia były fascynujące. Gdy schodzili po schodach, liczył je. Patrzył się też na każde okno. Gdy oblizywał usta, dotykał palcem zębów. Miał różne dziwne natręctwa. Czym to mogło być wywołane?
— Otwieraj drzwi — polecił bandycie stojącemu przy samochodzie, równie niep rzyjemnemu, co reszta — a wy ładujcie się do środka.
Samochód był biało—czarny, stylizowany na lata pięćdziesiąte. Prawdziwy rarytas i dzieło sztuki dla każdego fana motoryzacji z tamtego okresu. Szef zasiadł za kierownicą i szybko przyspieszył do siedemdziesięciu kilometrów na godzinę. Teraz miał dojechać na Plac Grunwaldzki, co nie było dużym problemem. Gdy jechali, Szef opowiadał.
— Mówi się, że istnieje podziemna sieć łącząca wszystkie schrony. Nie wiem, na ile jest to plotka prawdziwa, ale byłoby to dość sensowne.
— Racja.
— To by oznaczało, że można by stamtąd wyruszyć do jakiegoś innego schronu w jakimś mieście, które jakoś funkcjonuje. Wyobrażałem to już sobie jako takie metro. To by tłumaczyło, na co szły te wszystkie pieniądze.
— I pewnie mają wodę!
— Dokładnie, woda w każdym schronie może starczyć na bardzo długo, szczególnie, że w każdej jest oczyszczalnia. Kiedy wszyscy wyjdą na powierzchnię, pewnie pomyśli się o oczyszczeniu całej wody na świecie, ale jak możecie sobie wyobrazić, byłoby to dość problematyczne.
— Pewnie tak...
— Skąd jesteś?
— Ano, stąd... Nie mam jakiejś szczególnej historii do opowiedzenia.
Mimo wszystko, chciałbym ją usłyszeć.
— Moja rodzina przyjechała tu dawno temu ze Wschodu, jak pewnie wielu. Wprowadzili się do Gorzowa na długo przed moimi narodzinami. Po upadku Unii bali się, że będzie trudno. Bali się Rosji, dlatego pojechali na Zachód. Potem wieści o tej całej gospodarczo-politycznej Wspólnocie Siedmiu dawały jakieś nadzieje, ale nie na długo. Niedawno twoi ludzie, czego im niestety nie wybaczę, wybili mi rodzinę, a mnie chcieli zabrać do obozów pracy i nie tylko... ten sam, który nas wprowadził na górę wczoraj.
— Cóż, jak następnym razem go spotkam, to inaczej z nim pogadam.
Dziewczynie spodobał się sposób, w jaki Szef mówi. Jego ton głosu był pewny, zdecydowany, ale była w nim nutka tajemniczości. Tak by to opisała. Niememu się to nie podobało. Był zazdrosny. Bardzo zazdrosny.
— A ty? — spytała Szefa — Musisz mieć jakąś ciekawą przeszłość.
— Ciekawą? Ach, tam ciekawą. Schron Numer Osiem. Nowy Wrocław, pewnie pierwszy raz słyszysz o tym miejscu. Dużo podróżowałem i zdobyłem niezłe doświadczenie i wcale niemałą grupę popleczników. Byłem też jednym z niewielu Polaków, którym udało się wejść w szeregi rosyjskiej armii w charakterze szpiega. Baza rozciągająca się gdzieś tam koło Sandomierza, Suchorzów-Baranów, przestrzeń dziesięciu kilometrów, baza wojskowa. Było jednak takich dwóch, jeden młodszy, Echo się nazywał, czarne, długie włosy, drugi starszy Żyd, jego imię to było... Ryszard. Mieli ze sobą Azjatę-kucharza i oswojonego mutanta, co mnie bardzo zdziwiło. Gdyby to było takie proste, to miałbym tu piękną siłę roboczą. Ale wracając do sedna, dobrze, że w porę zdążyłem im wyjawić, że jestem szpiegiem, udało mi się uciec z bazy na czas. Zrobili tam porządek. I dobrze. Rosjanie zmuszali tam Polaków do pracy w elektrowni atomowej, nie zapewniając im odpowiednich warunków, zero BHP i PPOŻ. Raz zrobiło mi się szkoda takiego jednego, który już był pewnie na przedostatnim etapie choroby popromiennej. To pomogłem mu stamtąd uciec. Mało nie straciłem pagonów, ale skończyło się na ustnej naganie. Echo ze swoją bandą zrobili porządek jak już wspominałem. Nic tu po mnie, pomyślałem. Nie miałem problemu z ustawieniem się na nowo w nowych miejscach, z Rosjanami już nie miałem styczności. Poruszając się na północny zachód, do Poznania, wstępowałem do różnych mafii czy gangów, by w końcu zostać Szefem tutaj. Udało się opanować miasto i żaden makaroniarz-mafiozo z Poznania czy arabski możnowładca z Santocka nie był w stanie nic poradzić na moją
plagę.
— Arabski możnowładca? Ten, o którym mówi się, że odpowiada za Upadłych?
— To tylko plotka, tak mi się wydaje. Tak czy inaczej, koleś, o którym wspominałem wcześniej, był właśnie od niego. Mogłem go dokładnie o to wypytać, ale już nie zdążyłem niestety.
— No i co było dalej, to już wiemy.
— Mam tylko nadzieję, że bezproblemowo dostaniemy się do schronu.
— To mówisz, że zwiedzałeś sobie bazy wojskowe...
Nie zwiedzałem, to praca była. Wiem też, że w pobliżu, w Wawrowie też jest. Tam eksperymenty się na zwierzętach prowadzi, a nawet na ludziach. Kiedyś to budziło kontrowersje, dziś już nikt się tym nie przejmuje, bo woli sobą. Lepiej nie zapuszczać się w tamte okolice.
— Racja, takie czasy nastały. A mówisz, że jak się nazywał tamten Arab?
— Nazywał się Abdullah, ale cóż ci po imieniu, jak wszyscy nazywają się tak samo.
— Czytałam, że Muhammad jest najpopularniejszym imieniem na świecie.
— Czytałaś...? — Szef zastanowił się. — Gdzie czytałaś?
— Ano... w starych książkach. — zawahała się. Gdzie indziej mogła przeczytać? Dotarli na miejsce.
Było jeszcze sporo czasu. Podczas gdy para obserwowała, czy nikt nie nadchodzi, pod Dzwonem Pokoju siedział Szef. Wyjął z walizki laptopa i zalogował się na konto Fallen33. W temacie schronu gorzowskiego napisał, że już są i zapytał, czy ktoś nie mógłby po nich wyjść. Czekał na odpowiedź.
Było dość spokojnie.
Słońce było już coraz wyżej. Czasem dało się zauważyć jakiś ruch. Bandyci na tyle opanowali miasto, że właściwie tylko ich dało się tu dostrzec. Czasem jeździli tu i tam. Widzieli Szefa, to protagonistom nic nie groziło. A o schronie nie wiedzieli, bo są idiotami.
— Jest odpowiedź!
— Co piszą?
— „Jasne, zaraz po was ktoś wyjdzie. Bądźcie pod dzwonem.”
Czekanie było niepokojące. Tymczasem zza budynków dało się słyszeć krzyki.
— Znowu twoi ludzie mordują kogoś niewinnego?
— Nie... to krzyczą moi ludzie...!
— Co mogło ich tak przestraszyć?
— Wydaje mi się, że wytłumaczenie jest jedno. Mutant.
Dziewczyna zaśmiała się. Mutant?
Nagle jeden z bandytów przeleciał nad budynkiem i wylądował na placu, tworząc czerwoną smugę zmiażdżonym ciałem.
— Mutant?
— Po Czarnobylu długo trzeba było przekonywać rząd do zgody na wybudowanie elektrowni atomowej. Dwadzieścia lat później doszła do tego Fukushima. Jednak naciskali, naciskali i elektrownie powstały. Ale, czego można było się spodziewać, te wszystkie pokrywy i osłony były, lekko mówiąc, spieprzone. Żarnowiec, Suchorzów i tak dalej. A mimo ostrzeżeń, ludzie są przecież takimi idiotami, że muszą je łamać. I w ten sposób mamy mutantów. Wiesz, niepohamowany rozrost komórek, kiedyś się tego nie obserwowało. Może uran był oszukany, albo jakieś dodatkowe czynniki na to wpłynęły, tego nie wiem, nie jestem naukowcem. Ale jedno jest pewne, mutanty są, istnieją. I bynajmniej nie tylko ludzkie.
— Musimy czekać na tego kogoś ze schronu...
— Ta. Broń w dłoń. Nie zamierzam zginąć tak blisko końca.
Każdy więc wyjął swoją broń do walki na odległość i czekali. Nikt nie przychodził. Zza budynku wyszło coś, co mogło być wspomnianym przez Szefa mutantem. Z literackich opisów można by do tego porównać Tolkienowskiego orka. Skóra strasznie zniszczona, pomarszczona i brzydka. Z twarzy przypominał raczej groteskową małpę, niż człowieka, ślinił się i raczej nie wydawał się inteligentny. Potężna postura, był wyższy o dobre kilka głów od zwykłych ludzi, a do tego umięśnienie lepsze od najbardziej wyrzeźbionych strongmanów. Naprawdę obrzydliwy widok. Był tylko jeden. Nawet on nie powinien się oprzeć serii z kałacha.
— Strzelać bez rozkazu!
Pociski wbiły się w jego cielsko, gdy ten spróbował przyspieszyć. Upadł na podłogę Placu. Jeszcze próbował iść dalej, ale wkrótce padł już ostatecznie.
— Chodzą z miasta do miasta i jak znajdą tam podobnych sobie, przyłączają się do nich i idą dalej. Trudno powiedzieć, czy mają jakiś określony cel, wygląda na to, że są pozbawione inteligencji, czasem któryś coś bełkotnie, ale nic poza tym.
Niemy zobaczył, że to jeszcze nie koniec, było ich więcej. Szturchnął ich, bo ci zagapili się na siebie i pokazał na nadciągające niebezpieczeństwo. Ta grupa składała się z czterech mutantów podobnej, co ich kolega, postury, mniej lub bardziej brzydkie, ale do tego bardziej niebezpieczne. Najwyraźniej pozbierały broń z poległych bandytów. Kałachy zrobiły niemałe zamieszanie na Placu. Mutanty nie miały poszanowania dla poczciwego Dzwonu Pokoju. Szef i Niemy nie mieli poszanowania dla mutantów. Dziewczyna spanikowała, zresztą swoją Berettą dużo by nie zdziałała. Zaczęła się ukrywać za murami. Dwóch przeciwników padło, zostało czterech. Odległość zaczynała być coraz krótsza i zaczynało się robić naprawdę niebezpiecznie. Wtedy Ruda zauważyła, że nadbiega obstawa ze schronu. Dwóch mężczyzn w metalowych pancerzach z M4A1 z przymocowanymi latarkami taktycznymi. Skrócone lufy zapewniały nieco mniejszy zasięg, więc musieli podbiec nieco bliżej, po drodze obrywając, w pancerzach jednak nie mogło być z nimi tak źle. Tymczasem bohaterowie byli za ścianą przy dzwonie. Niemy dostał w lewe udo i plecy. Rany krwawiły, a oni nie mieli żadnych medykamentów.
— W schronie się tobą zajmą... — chciała go uspokoić Dziewczyna.
Szef wychylał się co chwilę zza ściany i oddawał kilka pojedynczych strzałów w stronę mutantów. Dzięki pomocy strażników ze schronu, udało się zażegnać niebezpieczeństwo. Teraz mogli wziąć Niemego, który zostawił kałacha, a wziął upuszczony przez dziewczynę pistolet. Podszedł do niego Szef, naprawdę się martwiąc o jego zdrowie.
— Nic ci nie jest...?
Szef urwał. Ciężko jest mówić z kulką, która przeleciała twój mózg na wylot.